piątek, 10 stycznia 2020

Plan B - Kokosy

Mijały dni. Słońce budziło świat do życia. Budziło pieski, budziło kotki, budziło kury, budziło koguta... A ten kurewski kogut budził mnie. Odwieczny łańcuch życia Matki Gai był nieubłagany. Świadomość tego stanu rzeczy obudziła we mnie pierwotne instynkty szacunku i miłości wobec naszych braci mniejszych. Kurewskie kartofle były dalej niemiłym wspomnieniem, ale jeść coś trzeba. Podziękowałem w myślach matce Gai za dar skrzydełek kurzych głęboko smażonych. Na tą myśl ucieszyć miałem się ja, ucieszyć się miał piesek, ucieszyć miał się kotek, nawet Słonku ulżyło. Tylko ten kurewski kogut nie chciał się ucieszyć. Trudno.
Rozbudzony napływającymi do wnętrza sokami poczułem ożywczy dreszcz emocji. A może był to głód? Zignorowałem to uczucie i postanowiłem sprawdzić stan bankowego konta. Prąd i Internet miałem opłacone do końca miesiąca, jednak mijała trzecia doba mojego niedobrowolnego postu oczyszczającego. Przez pierwszy dzień oczyszczały mnie te kurewskie kartofle. Szło im świetnie. Można powiedzieć, że oczyściły me wnętrze niczym poezja Charlsa Baudelaire'a umysł wrażliwej licealistki. Oczyściły mnie te kurewskie warzywa dogłębnie, wszechstronnie, nawet. A przy okazji rozgrzały niesamowicie. Aż postanowiłem opatentować tą dietę razem z kuracją solaninową jaką przypadkiem odkryłem. Druga doba po poście Świętego Pyrzego, jak nazwałem tą nowatorską metodę utraty wody, wagi i treści żołądka minęła jak z bicza, czy też raczej jak z bidetu, strzelił. Trzecia doba to była jednak doba Prawdy. Prawdy głębokiej jak patologia polskiego systemu opieki zdrowotnej. Ziemniory się kończyły, a na polowanie na Czerwonego Kurwa, to jest ekhm... Kura trzeba było poczekać do zmroku, żeby się somsiedzi nie złorientowali, hłe, hłe. Wylazło przedwieczne charakteropatyczne szydło z prawdziwie słowiańskiego wora.

Przymuszony słabościami, które mi zostawili w spadku antenaci. Zajrzałem na konto i stwierdziłem, że burżuj Mbepe zrobił mnie w chuja. Poczucie oszukania było wprost proporcjonalne do wielkości przyrodzenia, w które zrobił mnie ten murzyński szarlatan, finansowy Simon Mol, trąbą słonia jeb... Urwałem potoczysty wytrysk inwektyw i doznałem olśnienia. Żołądek może i miałem pusty, jednak głowę nie...

Dumnie uniosłem czoło, a myślogłos wyrażał to co językiem nie mogłoby zostać nigdy oddane... Płynące wartkim hurtem obrazy ujarzmiły rozedrgane i napęczniałe solaniną komórki i wypełniły je pewnością. - Już wiem co zrobię! Zaaaaamienięęęę Sięęęę na le-pszy mo-del! Zawyłem unisono. Miałem cel. Miałem plan...


Oczywiste było, że głupotą jest liczyć na innych. Umiałem liczyć, byłem selfmademanem i geniuszem finansów, więc liczyłem na siebie. Na tych od Królestwa liczyć nie można było. Minęło cztery dni, a pies z kulawą nogą nie zajrzał. Dostali co chcieli i spłynęli. -  Ehhh, - westchnąłem - trzeba zacząć zarabiać kokosy, ażeby nie być na ławce nikogo i nigdy, Może i mam możliwości przejęcia władzy nad światem, ale nie mam finansowych możliwości, żeby tą władzę utrzymać. Postanowiłem, że zamiast dobrze znanych mi malin, czas zacząć zbierać kokosy...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz