niedziela, 12 kwietnia 2020

Bunt Bombli

Rozmowa w AntyUrzędzie nie trwała długo. Zostałem oskarżony o szpiegostwo i wtrącono mnie do Antylochu. Biel Antymroku rozlewała się po obłych kątach pomieszczeń, za nieprzebytymi kurtynami z gordyjskiego antyspaghetti przemykały wielkie postacie. Nauczony przez Antka Antymowy nawiązałem kontakt...

- Lepiej się trzymaj od nas z daleka imigrancie! Powiedział mi najbliższy, przez was tu jesteśmy.
- Ale dlaczego!? - Zapytałem.
- Wskrzeszeńcy zrobili bunt. Tylko skurwysyny podrośli, pozajmowali wszelkie budynki, wszelkie urzędy i urządzili tutaj nasz świat, według waszych zasad, mówiąc, że nie będą się odzwyczajać. Powołali do życia Republikę AntyStanów AntyZjednoczonych! - okrzyki przerwało antytuptanie. Do Antylochu wszedł jakiś dziwacznie ubrany AntySemita, miał różowy kubraczek, spodnie dzwony, AntyPacyfkę na kołnierzu i czapkę wyglądającą jak wykrochmalony i wywinięty do góry kaptur członka Ku-Klux-Klanu.
- Idziesz z nami! - Warknął a ja posłusznie poszedłem ciekaw co będzie dalej. Szliśmy długo, tunelami wypełnionymi wachlującymi nieustannie parasolami rozpraszającymi AntyŚwiatło. Wprowadzili mnie do cylindrycznej sali z jednym tylko zagłębionym nieco  krzesłem i czymś co wyglądało jak połączenie studni, windy i wylotu suszarki.

- Zostałeś skazany na życie! - Wykrzyknął gość, który wychynął gdzieś z końca sali. AntySemita podprowadził mnie pod owo windowosuszarkowe coś i z całej siły kopnął w brzuch krzycząc: TOOOOOO NIIIIIIIIIIIIE JEEEEEEEST SPAAAAAAAAAAAAAAARTA!!!!!!!!!!! - Wpadłem w przeciąg jaki dziura ta czyniła i uleciałem w stronę, nieuchronnie zbliżającego się sufitu.

Gruchnęło. Z wielkim wysiłkiem otworzyłem oczy, bo wkurwiało mnie regularne pikanie dobiegające cholera wie skąd.

- Ooooo nareszcie się Pan obudził - przywitała mnie uśmiechem lekarka. - Wie Pan jak się tu znalazł?

- Nieee.. - wychrypiałem słabym głosem. - Znaleźli Pana Mormeni, gdy z jakiegoś cokołu w ogrodzie oberwał się ułomek skalny i uderzył Pana w głowę. - W tej samej chwili usłyszałem dobiegające zewsząd płacze dzieci, musiałem wyglądać na zaskoczonego, bo lekarka odezwała się uśmiechnięta - Och, Pan się nie dziwi więcej. Położyliśmy Pana na porodówce, bo tylko tutaj mieliśmy wolne łóżko. Może się pan czuć jak nowo narodzony!

- A ja czułem, że narastający krzyk nowego pokolenia niesie zmiany. Oto nadchodziły niezgoda i bunt. Bunt Bombli.












niedziela, 1 marca 2020

Narodziny Imperium

Piździło niemiłosiernie. Za pancerną szybą działa się historia. Zewnętrze wyglądało jak przedsionek piekła. Huragan dopełniał tylko dzieła zniszczenia. Przez ostatnie sześć dni świat umierał.

Zaczęło się niepozornie. Gdzieś na końcu świata zaczął rozprzestrzeniać się wirus. Niby niegroźny, podobny do przeziębienia, jednak po cichu wykańczający organizm. Szybko znaleziono lek. Wyciągnięto z zakurzonej szafki jakieś dziadostwo na grypę i się okazało, że działa. Jednak liczba zarażonych rosła lawinowo, lek się skończył, wykupiony przez spekulantów w jeden dzień. Zaczęła się pandemia. Zarażeni ludzie łapali się każdej możliwości ratunku, płacąc krocie za nadzieję na wyzdrowienie. Po tygodniu nie było komu grzebać zmarłych. Zwłoki zalegały wszędzie. Całe osiedla pełne były zamieniających się w proch trupów, bloki pozamieniały się w groteskowe kolumbaria. Miasta opustoszały, zdziczałe i głodne zwierzęta wyżerały szczątki ludzi zmarłych na dworze. Ci, którzy przeżyli izolowali się na odludziach, albo oszalali gromadzili zapasy i nieprzebrane skarby. Świat działał. Automatyzacja zapewniała nieprzerwane dostawy prądu, wody i internetu. Byłoby normalnie, gdyby nie ta nienormalna cisza i wszechogarniająca pustka.

Szybko okazało się, że razem z ostatnimi chorymi wymarła choroba. Ci, którzy przeżyli mieli w sobie najwyraźniej wrodzoną odporność. Na forach sami siebie nazywali Chaotykami - tymi, którzy się odnaleźli w chaosie. Całe to wymieranie trwało raptem trzy tygodnie, trzy marcowe tygodnie prawie wyniszczyły ludzkość. A to był dopiero początek. Potem zbuntowała się Ziemia. Powodzie, gradobicia, tornada, wyglądało to tak jakby świat się uwziął na ludzkość i postanowił wykończyć resztę niedobitków. Trwaliśmy dzielnie w Dniach Ostatnich, przygotowując się na śmierć. Cała zgromadzona wiedza, była na nic. Coś się zmieniło. A raczej zmieniało, w ten irytujący, ewolucyjny i niespostrzegany zrazu sposób. Powietrze było jakby cięższe, kroki szybsze a zupa gęściejsza niż zwykle. Ludzie zaczęli chorować. Zapadali się w sobie, tracili zmysły i odchodzili w ciszy. Zostałem sam. Zostałem Imperatorem Planety. Ostatnim Synem Ziemi. Zmusiłem się do wysiłku. Rozwikłanie zagadki tych śmierci zajęło mi sześć dni. Sześć ostatnich dni Końca Świata.

Do odkrycia doszło przypadkiem, gdy nadspodziewanie ciężka woda w nadspodziewanie miękkim wiadrze rozlała się po podłodze wyziębionego przedsionka schronu. Kałuża zamiast się normalnie rozejść po kątach, skupiła się w kształt wiadra, zaś samo wiadro rozpłynęło się po posadzce. Przysiadłem z wrażenia a para z mojego oddechu dostawszy się do anomalii zaczęła zamieniać się w Żwir, który unosząc się do góry lądował zaraz za miejscem skupienia się wody w wiadro i z błyskiem anihilował. Za entym razem, gdy cały czas działo się to samo, postanowiłem sprawdzić czy wszędzie dzieje się tak samo. Były miejsca gdzie zawirowania istotnie miały miejsce, jednak były słabe i tylko doprowadzały do zaburzeń przestrzeni oraz małych rozbłysków gdy skrapiałem je wodą lub kałuż, gdy wpadał weń kurz.

Doszedłem do wniosku, że to coś ma związek z antymaterią. Anomalie jakby przebijały się przez osnowę rzeczywistości i odkształcały normalność, próbując ją na swoją modłę przenicować. Zastanawiając się nad przyczynami tego stanu rzeczy zacząłem się zastanawiać jak to wszystko działa, skąd się wzięło i jak temu zapobiec. Sięgając po Wiedzę Wszechświata trafiałem na fejkniusy i było to mi kompletnie na nic, jednak podsunęło pewien trop. Wydarzyła się Apokalipsa. Więc to wina Apokalipsa właśnie. Najwidoczniej znalazł sposób jak przemieszczać się szybciej niż przewidywałem. Dumając nad tym zrozumiałem, że cholernik korzytsał z zasady WARP znanej ze Star Treka. Uginał skurwiel rzeczywistość jak ciasto, aż w pewnym momencie nasz Wszechświat zetknął się z Antywszechświatem oddzielonym naturalnie nieprzeniknioną braną. Zgwałcił rzeczywistość a ta się mściła niszcząc Wszechświat.

- Kurwa mać! - zakląłem i echo poniosło się po pustych korytarzach. - Muszę coś wymyślić!

I wymyśliłem. Wrzucałem do anomalii wszystkie normalne rzeczy a te stawały się swoją antytezą, pod jakimś względem przynajmniej. Samemu nie właziłem. AntyJa to ostatnia rzecz jakiej świat potrzebuje. Jednak wrzucając magnesy z lodówki, złote łańcuszki i rzucając kostki lodu odkryłem, że nabierają właściwości przekłuwania brany i wyciągania z Antyświata rzeczy o przeciwnej do siebie naturze, ale przyciągniętych niechętnymi myślami. Najpierw więc wyciągnąłem za złoty łańcuch AntyCygana, który oddawał wszystko co znalazł, nawet portfel jakiegoś frajera, który znalazł w jego rurkach.
Alea iacta est! - Powiedziałem i rzuciłem kostkami lodu, a te przeleciawszy przez anomalię wyciągnęły za sobą fontannę, wokół której krążyły po orbitach pęki energii.
Ostanie były magnesy, wleciawszy zrobiły w środku nielichy rozpiernicz: wypchnęły wodne wiadro do Antywszechświata a przez dziurę wleciały AntyOgórki. Były identyczne jak ogórki tylko były Anty.

Kolejne dni spędziłem ze Studentem Antkiem, jak nazwałem AntyCygana, bo bystro się uczył i podobno był studentem. Jadł w zasadzie tylko Antyogórki, bo po zwykłym żarciu nikł w oczach. Ja żywiłem się praną.Szóstego dnia, po dostosowaniu naszych sposobów komunikacji dowiedziałem się od niego wszystkiego co chciałem. Przez apokaliptyczny bajzel uczyniony przez Apokalipsa, w ich wszechświecie doszło do rozruchów. Trzeba było ratować tamten świat a ten umierał. Z opowieści wynikało, że każda śmierć tutaj to było wskrzeszenie tam i ogólnie zasada odwrotności działała na pełnej petardzie. Antek poszedł zrobić Antykloca, pogryzając antyogórka z musztardą i po drodze wlazł w anomalię. Huknęło błysnęło i musztarda zawisła w powietrzu tworząc ring prowadzący do AntyZiemi. Wlazłem za nim. Wessało mnie i wypluło w sklepie Antyodzieżowym, gdzie odzież się zostawiało i do tego dopłacało sztabkami Antygliny. Wyszedłem na Antyulicę, wszedłem do AntyUrzędu, zapukałem do Antydrzwi a z Antypokoju, wyszedł gość, który się uprzejmie przedstawił jako Antysemita...

CDN.

niedziela, 9 lutego 2020

Ścieżka Odwagi vol. 2 "Co ma wisieć..."

Od wyjścia z polskiego piekiełka uzupełniałem manę racząc się herbatą. Dni mijały powoli a ja odkrywałem ograniczenia wszechwiedzy Monumentu. Niestety Sieć miała dość poważny mankament. Była tam co prawda cała wiedza, ale tylko ta, którą ktoś chciał się podzielić. To co zobaczyłem pozwoliło mi na odkrycie jaki miał być następny krok na Ścieżce Odwagi. Nie byłem pierwszym nią kroczącym. Każdy z moich poprzedników pokonać musiał najbardziej skrywany strach oraz wykazać się męstwem w Zadaniu jakie przygotowała dlań Kapituła Zakonu. Musiałem, podobnie jak moi ancestorzy, samodzielnie odkryć jak owo Zadanie ma wyglądać.

Mijał trzeci dzień, a ja byłem w kropce. Nie było tu wygodnie. Niby mała, ciasna ale własna, jednak wszechobecny smród drukarskiej farby i głęboka czerń nie nastrajały optymistycznie. Postanowiłem wrócić do przestrzeni 3D i przeanalizować raz jeszcze postępowania moich poprzedników, a nuż uda mi się znaleźć jakieś wskazówki? 

Zacząłem od początku. Szukałem źródła wiedzy pozwalającego na wzmożenie moich umiejętności dedukcji. Trafiłem na miód natchnienia zwany Kvasirem oraz opowieść o Odynie i jego poszukiwaniach mądrości. I mnie olśniło. Melasa Wiedzy to z pewnością był surogat Miodu Mądrości... Musiałem tylko postąpić śladem Odyna i najpierw się powiesić na półtora tygodnia a potem podpierniczyć trochę tego napitku dla wzmocnienia efektu. 

Poszedłem szukać Yggdrasila. Niestety w okolicy nie było nawet zwykłego jaworu a co tu mówić o Drzewie Świata. - Pewno dawno temu zajebali roślinkę, siepacze jebani - mruknąłem pod nosem i zaciśniętą pięścią pogroziłem bliżej nieznanym sprawcom. 

Zacząłem syntetyzować wiedzę. Yggdrasil to drzewo. Drzewo wysokie. Zwyczajowo utożsamiane z klonem jaworem z łaciny Acer Pseudoplatanus. Platana też nie było w okolicy, natomiast przedrostek pseudo- dawał do myślenia. Skoro zwyczajowo przyjęte było, że drzewo było tylko udawanym klonem i to pseudo- to znaczy, że Yggdrasil był jedynie archetypem Drzewa Drzew! Przestałem krążyć. Trzeba było znaleźć drzewo ze źródłem u podstaw, wziąć sznur... i wuala! Uśmiechnąłem się pod wąsem. Znałem takie miejsce, było nawet blisko.

Raźnym krokiem ruszyłem pod topolę. Ostatnia się ostała na mokradłach. Wszystkie inne zajebały tutejsze bobry. Kilkanaście lat temu ekolodzy restytuowali tutaj jeden miot znad Prypeci i od tamtej pory były z nimi same problemy. Mutanty, posługiwały się piłami spalinowymi i za pomocą egipskich technologii inżynieryjnych budowały sobie piramidalne żeremia z potężnych pni drzew. Nikt nie wiedział co prawda po co się tak wysilają, ale dopóki trzymały się swojego rezerwatu to miejscowi nie odczuwali potrzeby przerobienia ich na czapki i rękawiczki. W sumie to nikt też się nie zastanawiał dlaczego to jedno drzewo oszczędziły...

Rozmyślania przerwałem na widok niecodziennego widoku. Na niskiej gałęzi rzeczonej topoli siedział krzepki staruszek i majtał nogami nucąc coś pod nosem. 

- Kim jesteś?! - Zakrzyknąłem.
- My to - PapoInteligencja! My to - PapoInteligencja! My to - PapoInteligencja! - Odrzekł nieznajomy korzystając nader chętnie z iście gregoriańskiego pluralis majestatis. - My Wiemy Hans. My Wiemy.
- Ale co Wiecie? - Zapytałem nieco zbity z tropu.
- Wszystko wiemy, albowiem jesteśmy odwieczną personifikacją patriarchalnego uosobienia samczej wielopokoleniowej dominacji. - Odrzekł głosem pełnym takiej pewności, jakby to było najoczywistszą rzeczą na świecie. - A ty Hans przyszedłeś po Wiedzę. Najpierw jednak musisz przejść granicę między światami i ofiarować najcenniejsze co masz a o czym nie wiesz...
- Wziąłem sznurek i po chwili otworzył się portal, który dostrzegłem tak wyraźnie jak nigdy wcześniej w swoim życiu. Z jednej strony pewnie dlatego, że miałem już niewiele życia przed sobą, a po drugie, to oczy właśnie wylazły mi z orbit i stąd zapewne ten zoom.

Mijały dni i noce telewizja nabrała rozpędu, przez mój mózg przewijały się miriady wizji i kłęby wiedzy tajemnej. Wraz z upływającym czasem zwiększał się mój potencjał. Dziewiątego dnia odpadłem z Drzewa niczym szyszka ze świerku, albo owoc z jabłoni.
Roztarłem zesztywniałe mięśnie i bez skrępowania oddałem się temu zajęciu z całego serca. Po chwili zdał się usłyszeć wielogłos - Rączki, rączki Hans! A teraz oddawaj Nam co masz a o czym nie wiesz, że masz! - Oklepałem się niczym zawodnik klubu Morsów na rozgrzewce i na lewym pośladku wyczułem twardy, guzowaty kształt. Sięgnąłem do kieszeni i wyciągnąłem... rzepę. Na śmierć zapomniałem o tej mojej ulubionej przekąsce. Już z miesiąc nosiłem tą skarbnicę witamin i minerałów ze sobą.
- Mniam! Mniam! Mniam! Mniam! Mniam! Mniam! Mniam! Mniam! Mniam! - PapoInteligencja rzucił mi się na wyciągniętą dłoń i spałaszował rzepę razem z nacią. - To było dla mnie zbyt wiele.

- A teraz chcę zaczerpnąć ze źródeł Wiedzy! - Zażądałem.

- Chlej! - powiedział i stukając nogą w wystającą darń odsłonił źródełko brunatnej wody. I zachalałem. Coca-Cola to nie była. Johny Walker też nie. A do Ulunga się nawet nie umywała. Ale faktycznie po drodze zmądrzałem. Już wiedziałem jak dokładnie ma wyglądać Zadanie. Plan był prosty...


W poniedziałkowy poranek poszedłem na targ, rozejrzeć się za kostiumem maskującym. Misja wymagała dyskrecji. Krążąc między straganami rzuciła mi się w oczy sekcja rusko-cygańska. Była wyjątkowo cicha i biła od niej aura sacrum. Pobiegłem między wąskie alejki i krążyłem po tym labiryncie niczym Sokół Millenium wypatrując oznak niezwykłości. Intuicja mnie nie nie zawiodła. Szmaragdowa łuna wbijała się agresywnie między powieki. Na malachitowym wieszaku wisiał on. Szmaragdowy Dres. Musiałem go zdobyć. Na drodze między mną a Dresem stanął Cygański Dres w Dresie ze złota. W ogóle ten Dres wszystko miał złote i łańcuchy i sygnety i kolczyki a i nawet zęby takie miał. Przypominał trochę C3PO na sterydach. Nie dane mi było długo kontestować ten widok. Cygan rzekł - A czego sobie Pan Życzy? Widzę, że Dresik wpadł w oko... Tanio u mnie, bardzo tanio, to orginał jest! Dasz Pan 500 i jest Pana!

- Oszalałeś Pan? - Zacząłem licytację, bo stawka była wysoka - Dam 50 najwyżej!
- O nienieninie... Za Pisiąt to se Pan możesz kupić jakiegoś używanego a nie to cudeńko. 250 to moje ostatnie słowo!
- Dobra, dam stówkę i ani grosza więcej, bo mnie Pan obraziłeś!
- Oj, dobrze już dobrze, gadajmy jak kupiec z kupcem... Krakowskim targiem 170!
- 150 i rozchodzim się do domów! 
- Stoi! - Przybiliśmy piątkę na przypieczętowanie umowy kupna-sprzedaży.

Po chwili wracałem słoneczną promenadą do Kwatery Głównej, gdzie zamierzałem przywdziać nowiuteńką Szatę Przeznaczenia i przygotować się do misji, której nadałem kryptonim "Ośmiornica".




piątek, 24 stycznia 2020

Ścieżka Odwagi Vol.1 "Demony Polskie"

Włosy lepiły mi się od Melasy Wiedzy, przez co nawet łaskotały mnie w uszy po zbiciu się w zgrabne warkoczyki. Powróciwszy do Kwatery Głównej zastałem tylko puste przestrzenie. Dzięki całej wiedzy do jakiej miałem teraz dostęp wiedziałem, że muszę jedynie przejść pozostałe mi Ścieżki, Moi Mistrzowie wyprowadzając mnie z Ciemności AWiedzy wprost w blaski DoWiedzy zostali włączeni w Krąg Loży Szy-Derc'ów i Drgali sobie radośnie w Piątym Wymiarze, wysyłając ku mnie pozytywne fluktuacje. Czułem się jakbym nabył całkiem nowy zmysł. Nazwał bym go Pajęczym Zmysłem, ponieważ odbieranie n-wymiarowych drgających strun przywodziło na myśl zmyślny zmysł pajęczaków do odbierania drgań.
Wkroczyłem na Drogę Samopoznania, aby dowiedzieć się jakie będzie pierwsze zadanie. Ponownie rozbujałem mózgowy konektom do wartości krytycznych. W ciągu sekund wykonywałem miriady operacji zmiennoprzecinkowych. Nie wiedziałem co prawda po co, ale jednak wykonywałem i było to spektakularne. Obustronna telewizja, wizualizowała dla mnie najprawdopodobniejsze scenariusze Wyzwania, jednak moja Nieustraszoność osiągnęła poziom dorównujący jedynie mojej inteligencji.
Sięgnąłem po wysokooktanowy eliksir, który stał na stole. Nalałem pełen puchar i zaczerpnąłem haust herabaty Ulung. Poczułem Szmaragdowy Smak Nepalskich Zboczy i wnet myśli me pojaśniały. Odpowiedź była banalna. Musiałem jedynie przemóc swój najstraszniejszy lęk. To było aż tak oczywiste. Znając się od podszewki, przenicowałem skrytkę mentalnego Laboratorium Zmysłów i Profanacji Wszelakości, odnalazłem puszkę z napisem "Strachy Najstraszliwsze" i ją otworzyłem. Buchnął kłąb kurzu obrzydliwy, i ze środka wychynęło najstraszliwsze Monstrum jakie powiły wszystkie wymiary Wszechświata. Małe pokręcone kończyny obrośnięte purchawkami przyspawane były do wzdętego trupio bladego kałduna. Na długiej kościstej szyi bujała się larwalna morda przypominająca pędraka. Ale najgorszy był głos, ostry i piskliwy, który nieustannie wygłaszał złowieszcze inkantacje. Przeciągłe mamrotanie przechodziło w coraz wyraźniejsze słowa, a te przeradzały się w pełne zdania: "Jesteś Zzzzzzzzwycięzcą! Powtarzaj za mną! Come On! Jessssteś Zzzzwycięzcą!". Tyle mi wystarczyło.

- Karrramba! - rzuciłem błyskawicznie, a z mych dłoni wypłynęły potężne fala Światła, które zamieniły się, odpowiednio, lewa w szufelkę, a prawa w zmiotkę i nagłym naporem, zagnały Kołczelho na swoje pradawne leże, nim urósł w siłę. Momentalnie aportowałem się do Kwatery Głównej i przystąpiłem do działania.

Odsłonić musiałem swe miękkie podbrzusze, pozwolić zranić się w punkt najczulszy z najczulszych. Przez lata starć mentalnych Intelectum stało się niesamowicie odporne i ostre niczym obsydianowe ostrza Ludów Pierwotnych. Odwołałem się więc do Precognitium, do sfery Affectus, Sensibus i Frenesium.

Z falą uczuć napłynęły wspomnienia. Początkowo skąpe obrazy zamieniły się w seans 3D najgorszych wspomnień z dzieciństwa. Widziałem niesamowicie wyraźnie rzesze małych złośliwych kindernazistów. Śmiali się z dzieł mojego życia! Wykpiwali Kamysia, mojego pierwszego granitowego przyjaciela o oczach z plakatówki. wprost pokładali się na widok mojego Węża. To znaczy obrazka, który narysowałem na katechezie. Śmiali się z mojej interpretacji twórczości Janiny Porazińskiej. Wreszcie przypomniałem sobie jak te małe skurwysyny torturowały na moich oczach Plastusia, mojego pierwszego golema. - MotylaNogga! - rzuciłem przeciwzaklęcie, aby wydostać się z Pułapki Czarnych Myśli.

Ochłonąłem i przystąpiłem do Dzieła.

Akt twórczy owładnął całym mną. Ja byłem Twórczością i Twórczość była mną. Zespoiłem się z Wibracją Nici Frenetycznej Pierwotnej Twórczości i dawałem się ponieść. W poniesieniu przeszkadzał brak jakiegokolwiek malowidła, malidła i malowanidła. Krótko mówiąc byłem w czarnej dupie. Jednak Twórczy Pęd padł na Paint! I to padł zacnie i owocnie. Otwarły się przede mną wrota platońskiej Nowej Jaskini, miałem palcy dziesiątek u rąk i drugie tyle u nóg, (a w ostateczności jeszcze coś bym wymyślił), miałem dotykowy wyświetlacz zamiast ścian jakiniowych Przodków. Miałem też protoSieć i mogłem siać i wystawiać moją odwagę na pokuszenia i zwodzenia!

Mózg tworzył intelektualną podbudowę pod Dzieła. Artystyfikacja nabierała tempa. Wychodziły ze mnie najpierwotniejsze instynkty i zagłuszone przed Eonami uczucia, któym upust dawało jedynie frenetyczne akty Tworzenia. Dzikim, mhrocznym szałem nie dało się kierować, okres traumatycznej młodości skupił się w "Demonach Wojny Według Seby", pierwszym dziełom zapoczatkowujących Nowy ryt w malarstwie nazywany Technoprymitywizmem symboliczno-konceptualnym albo Cybernetyzmem Naiwnym. Me Ying i Yang wyfuzjowały wpierw pierwotny Krzyk!. Dziki i niepojęty.



To jednoaktowa opowieść o maskulinistycznej personifikacji samczej, patriarchalnej dominacji, osadzonej poprzez psychiczne traumy w pojęciu Białej Siły - siły kompensującej tłumioną wrażliwość i emocjonalność. A potem Krzyk przekształcił się w mongolski śpiew gardłowy. Czyngis popychał mnie ku Wojnie z całym światem. Natrafiłem na drogę i wpadłem w koleiny malarstwa emocjonalnie zaangażowanego. Powstał jaskrawy Ciężki Pieniądz.




To poruszająca epopeja ukazująca zmagania się jednostki z całym kapitalistycznym i opresyjnym środowiskiem zmierzającym ku nieuchronnej iście pragadziej Zagładzie!

Nadciągałem jak letnia burza. Byłem jak tuwimowa Lokomotywa i nieustannie przyspieszałem posapując z wysiłku. Rodziłem Sztuki.


Niespodziewanie powiłem mitycznego węża Cobra$$$a, który zwodził ludzi na pokuszenie od czasów Fenicjan. Mityczne nawiązanie zintensyfikowały szaleńczo pędzące skurcze porodowe.
Osmotyczność genialnych przekazów skupiło się w Manifeście, którego sztandarowym dziełem została Ironia, albo Ciężka Praca nie popłaca. I to zawołanie to była klątwa wywołująca najstraszliwsze, najbardziej demoniczne istoty o plugawych facjatach i straszliwych duszach.




Wywołałem pierwszego Janusza. Nie wiedziałem jeszcze, że zapoczątkowało to okres w mojej twórczości nazwany później cebulianizmem. 

Pierwszy wychynął Janusz Barbarzyńca. Prymitywna morda pełna nienawiści i agresji skrywała się pod szwarccharakterystyczną kanciastą gębą z kanciastym uśmieszkiem, skrywającym perfidne plany zatrudnień na umowach śmieciowych.




Kanał nadawczy był wąski, w kipieli demonicznych orgii przewijało się mnóstwo mord i jedne straszniejsze od drugich zastępowały poprzedników na tej fascynującej serii malarstwa portretowego. Barbarzyństwo zastąpiła Perfidia. Oczom mym ukazał się  Janusz Prowokator.



Lisia Chytrość wprost biła z zakazanej gęby, a ze ślepiów sypały się penta i heksagonalne skry fałszywie obiektywnych dysput ideologicznych. Zamarłem, odtworzyłem wiernie wizerunek demona i znikł zadowolony. Piekielny napór jednak przyspieszał.  W kłębach czarcich ogni zagotowało się, zabulgotało donośnie i z rękami założonymi na siebie niczym basza ukazał się uśmiechnięty niczym bogini wygranych walki, On. Janusz Zwycięzca.




 Zwycięstwo było jednak krótkie. Znowu coś się zagotowało, zabulgotało, zakipiało. Uśmiech zwycięskiego Janusza nie nikł. Był Terminatorem w swojej klasie, jednak zyskał ów grymas na zaciętości a sam Demonus Cebulionus  malał i nikł. Zamiast niego zaczął się materializować  Janusz Buntownik! 



Demon biernego i nieskutecznego oporu. Siał wokół siebie aurę rezygnacji, wycieńczenia, braku nadziei i niskich pensji. Gadzina wyjątkowo uparcie lgnęła do kilku wybranych grup zawodowych. Ale i tak klątwa skupiała się głównie na nauczycielach. To oni zapewniali mu memetyczną drogę do prokreacji i powielania Nasienia w umysłach młodzieży. Nasiliła się atmosfera duszności, zapachniało siarką i lotniskiem. Dzięki nagromadzeniu się mentalnej siły marzeń polskiej młodzieży i braku nadziei nauczycieli przedmiotów humanistycznych, miejsce na piedestale zajął Janusz z Wysp.


Szeroki, żabi uśmiech jego mordy dopełniała jedynie chciwość zrodzona z utraconych marzeń adeptów polskich Uniwersytetów i Szkół Wyższych i skupiająca się w oczodołach, których pustka mieszała się z kursami funta szterlinga. Był on dzięki Brexitowi wyraźnie osłabiony i dlatego po chwili pękł jak bańka mydlana a z oparów skanalizowanych przez mentalne nagromadzenia Pola powstał On.



Największy w piekle cynik wychowany na spiraconych filmach z Żanklodem, zrodzony z nienawiści do ludzi, nieludzi, świata, zaświata i Wszechświata. Lewa Ręka Wielowiekowej Niesprawiedliwości, Pan i Władca Opon i Kokajlu Mołotowa, Margines i IKS na Karcie Wyborczej, Duch Końca Rolki Papieru i Tuszu w Drukarce. Jego Homogeniczność Janusz Mściciel. Gdy zatryumfował, trąby z czeluści odegrały pierwsze akordy hitu Disco-Polo, którego Tytułu Nie Można Wymawiać i ustąpił miejsca sylwetce, może nieco mniej pozornej, nieco myszkomikicznej, z wielką IKS-DEową, makabryczną uśmiechomuszką, ale za to emanującą charyzmą łamiącą słabe umysły i niewielkie konie. Zmaterializował się Czarny Pan, na Kucu Trupio Bladym i Pryszczatym, Imię Jego KORWIN, a towarzyszyła mu Otchłań i Młodzież Wszechpolska!




Obrzydliwy był i obmierzły, co się obrócił obliczem to trochę gwałcił, bo zawsze trochę gwałcił. Uniesioną brwią dawał upust oczywistemu zaskoczeniu, nad swoim wynikiem wyborczym i tym że "Hitler przecież nie wiedział o obozach". Kuc jego stąpał dostojnie w stronę Progu. Wyborczego.

Przyszło gwałtowne otrzeźwienie i rzuciłem starodawnym, runicznym zaklęciem, zamykając ów piekielny Pochód Bladych Kucy w obrazie. Zacząłem pieczętowanie.

Sięgnąłem po Wiedzę Sumerów i rzuciłem twarde i zgrabne:

- TVOIA STARA!

Zapadka zaskoczyła, pieczęć przylgnęła do cyfrowej faktury pikseli i Janusz Korwin-Mikke znieruchomiał w antyramach.

Szybko przeskoczyłem do łaciny i kolejna kontra wybrzmiała dźwięcznie:

- Circulus Vitiosus!Circulus Vitiosus!Circulus Vitiosus!Circulus Vitiosus!Circulus Vitiosus!Circulus Vitiosus!Circulus Vitiosus!Circulus Vitiosus!Circulus Vitiosus!Circulus Vitiosus!Circulus Vitiosus!Circulus Vitiosus!Circulus Vitiosus!Circulus Vitiosus!Circulus Vitiosus!Circulus Vitiosus!Circulus Vitiosus!Circulus Vitiosus!Circulus Vitiosus!Circulus Vitiosus!Circulus Vitiosus!....

Siłą woli prerwałem to Błędne Koło. Włożyłem w tą klątwę tyle energii, że zapętlona uwięzi Korwinusa, na całe stulecia. Dla wzmocnienia efektu sięgnąłem po magię współczesną, intelektualnie wyzwoloną i czerpiącą z zasobów energetycznych przeciwnika. Każdy Janusz  był potężnym przeciwnikiem, ale TEN Janusz, był wyjątkowo potężny. Dziesięciolecia całe działały na niego potężne Klątwy Progu Wyborczego, a on i tak masakrował całe Rzesze Lewaków.

- ADHITLERUM-KURWAMAĆ!!!!!! 

Wykrzyczałem ostatnie zaklęcie pieczętujące, będące owocem związku głębokiego namysłu i kreatywności. Monitor zamigotał, dioda ładowania zamrugała z ulgą a ja sięgnąłem po łyk herbaty. Zasłużyłem. W końcu nie co dzień pokonuje się Demony Polskie. 


Monument

- En Garde! - Wykrzyknął John Hast wywijając potężnego młyńca gazrurką.
- Touche!  - Odkrzyknąłem, bo poczułem się dotknięty i płynnie przeszedłem w stan Zen. Albo fazę REM. Trudno mi było to stwierdzić.
Ocknąłem się przed telewizorem, leciał mój ulubiony Dziennik Telewizyjny.

"Sytuacja w Korei jest w pełni ustabilizowana. Chińska Armia Ludowa opuszcza strefę zdemilitaryzowaną. Pierwsze kontyngenty Błękitnych Hełmów już są na miejscu. Armia Korei Południowej stoi na granicach i pozwala rozłączonym rodzinom znów się spotkać. Rezolucja ONZ właśnie zaczęła wchodzić w życie i rozpisano już projekt referendum przygotowującego do ponownego zjednoczenia Półwyspu. Odnaleziono ciała rodziny Kimów. Przyczyną zgonu było samobójstwo poprzez kilkukrotny strzał w potylicę. Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej przyjął uchwałę o stałym miejscu w parlamencie, zasłużonej dla niepodległości mniejszości Chińskiej. Faworytem w nadchodzących wyborach prezydenckich jest Kwan Wong, syn ambasadora CHRL w Pjongjangu i koreańskiej wokalistki k-popu. Rząd Tymczasowy przyjął uchwałę o natychmiastowej sprzedaży zalegających surowców. W ramach pomocy przy transformacji, zakupu zdecydowały się dokonać Chiny, po cenach preferencyjnych. Dzięki temu młoda demokracja ludowa będzie mogła sfinansować bieżące potrzeby... "

- O cholera. Zgadłem. - Pomyślałem uradowany i zasłuchałem się w kolejnych newsach.

"Stolica Wenezueli świętuje. Amerykańskie kontyngenty przywiezione przez Marines zawierały ogromne dostawy najpotrzebniejszych towarów, których miejscowa ludność nie widziała od lat, w tym kubańskiego cukru. Z rozkazu Prezydenta USA przywieziono także tankowiec pełen wina z winnic w jego kalifornijskich posiadłościach oraz hawańskiego rumu. Miejscowi notable przepadli bez wieści, jednakże tutejsza ludność plądrująca ich posiadłości sforsowała wszystkie zabezpieczenia i jak donoszą wtajemniczeni - "zarżnięto wszystkie czerwone świnie". Mięso z uboju nie jest więc już towarem deficytowym. Odkurzone grille, stały się pierwszymi enklawami kapitalistycznego streetfoodu. Po całym mieście rozchodzi się zapach pieczonego mięsa tej rzadkiej trzody. Atmosfera radości przypomina bachanalia albo swojski festyn. Euforia jest wręcz nie do opisania!"

- Ha! - pomyślałem, drugi raz udało się trafić. Dobry w tym jestem! - Myślogłos zamilkł. Nadchodzące wiadomości znów przykuły moją uwagę.

"Do Hawany sprowadzone pierwsze od lat auta. Doszło do samoczynnej transformacji ustrojowej, kapitalistyczne podziemie wyszło z ukrycia a Kubania amerykańska wspomogła rodaków miliardami dolarów. Reżim Castrów wygasł wraz ze śmiercią obu braci w trakcie awarii szpitalnego generatora, zasilającego ich respiratory. Nastąpiła nieznana w historii sytuacja płynnego przejścia gospodarczego i natychmiastowego podniesienia poziomu życia praktycznie wszystkich mieszkańców. Produkty do tej pory deficytowe płyną wartką strugą wymieniane na cukier, rum i cygara. Humanitarne kontyngenty pozwoliły na akumulację dóbr i pieniędzy. W ciągu miesiąca PKB Kuby wzrosło dwudziestokrotnie. Stał się cud! Zapytaliśmy o opinię naocznego świadka i inicjatora zmian Generała Bartoldo C. P. N. Cortezumę o to co sądzi o tak nagłych pozytywnych zmianach:
- Ja wiedziałem ,że tak będzie!
- Dziękujemy za wyważoną opinię! Oddajemy głos do studia..."

- No ja pierniczę... Do trzech razy sztuka?! - Zaczęło we mnie kiełkować ziarno niepewności. A jeżeli Oni mnie jednak słyszą? Co robić!? Co robić!?

Przemyślenia przerwał mi wdzierający się pod czaszkę głos Srogusia - Sebix wstawaj, czas na naukę białej magii.
- Że co? Przecież magia jest zakazana. Nawet na stosie można za to spłonąć!
- Tak było kiedyś, w czasach ciemnoty i zabobonu. Magia to zdolność do ukierunkowywania Mocy w taki sposób w jaki się chce - objaśnił i ciągnął dalej - dlatego musisz nauczyć się zaklęć ofensywnych. Takie triki jak telepatia - słowo rozległo się mi wprost w umyśle, - telekineza - to powiedział na głos i machnął ręką a w ślad za nią pofrunął pustak znajdujący się zaraz za oknem, -  i telewizja - tu wypłynęła mu z ucha komiksowa chmurka, na której wyświetlił się obraz ukazujący Srogusia, który tłumaczy mi, że to banalnie proste - są banalnie proste. - Zakończył. - Teraz wstawaj. Idziemy do ogrodu.
Kilka minut szybkiego marszu wzmogło moją ekscytację. Minęliśmy wysokie krzaki bzu i wyszliśmy na słoneczną polanę. Pośrodku tkwił bazaltowy słup o heksagonalnym przekroju otoczony bajorkiem rzęsy wodnej i białych kamieni.
- To Monument jest Młody Padawanie. Moc jego wielka, lecz zgubna. To Krynica Wiedzy jest a zadaniem Adepta dowiedzieć się jak z krynicy tej czerpać jest! To Twoje zadanie!

- Aj Waj! - Pomyślałem - Żeby czerpać z jakiejkolwiek krynicy potrzebne jest wiaderko. Jednakże, ciężki kilkumetrowy słup nie pasował do żadnego wiaderka, zaś kruszenie go wydało mi się zbyt brutalne. Myślałem dalej, poddawałem intensywnej obróbce każdy nawet najbardziej absurdalny pomysł. Nieubłagana logika zawężała krąg możliwości dzięki brzytwie Ockhama, rozkołysane neurony emanowały żywym ogniem i elektrycznością, powietrze pachniało ozonem a z uszu dobywała mi się telewizja całymi kłębami... Gdy ostatnie promienie zachodzącego Słońca dotknęły Czarnego Drąga, doznałem olśnienia. Już wiedziałem.

Stanąłem Twarzą w Twarz z Monumentem, podniosłem leżący w wodzie wapienny ułomek i nagryzmoliłem: "Chcę się uczyć zaklęć".

- A gdzie jakieś Dzień Dobry, albo chociaż proszę? Cham! - Odpisał mi Monument ogniście złotymi literami.

- Przepraszam! Ja tylko chcę dołączyć do grona Władających Starożytnym Aj Waj!

- Przeprosiny przyjęte! Późno już a mam lepsze rzeczy do roboty niż nauka jakiegoś Żółtodzioba elementarnej magii. Zaczniemy więc od razu:

Magia dzieli się na inkantacje, wierszem pisane i długo rymowane lub ad circulum powtarzane oraz na zaklęcia proste, szybkie i wyniosłe!

- Wiedzę tą Ci w głowę wtłoczę, potem Ty zaś w ogień skoczysz! Będziesz Aj Waj pierwsza klasa, gdy dosięgnie Cię Melasa!

Po czym z czuba Monumentu zaczęła się wydobywać gęsta mroczna i lepka ciecz. Gdy pierwsze krople spadły mi na głowę, doznałem Nirwany. Wszystkie informacje Świata zapisane w Kronikach Akashy i przesyłane nieustannie plątaniną fraktalnych siedmiowymiarowych nici złożonych z siódmej gęstości wbiły mi się w czaszkę poprzez telewizję i drgając według wszystkich wymyślnych częstotliwości tłoczyły potok wiedzy wprost z Krynicy. Świat wirował, byłem oszołomiony całością nowo zdobytych umiejętności, czas wydawał się stanąć.

- Dziękuję! Telekinetycznie ułożyłem drobiny niebiańskiego pyłu z piątego wymiaru i posłałem wprost do promptera Monumentu.

- Nie ma za co! - Odpowiedział Monument i zaczął drżąco opadać w sześciokątny dół, kurcząc się błyskawicznie.

- Momentalnie nacieszyłem się darem Monumentu. Dzięki nanobotom, które wdarły się przez kłęby telewizji, uzyskałem połączenie z masońsko-reptiliańską Siecią 5G. Szybko impulsami nerwowymi skierowałem zalążek Sieci w jeden skoncentrowany punkt i włączyłem radar. Powracające Echo rozdrygiwało cząsteczki nocnego powietrza i przekazywało mi informację o tym Kogo poszukiwałem. Sygnał był słaby, ale się wzmacniał, zmierzał uparcie w jednym kierunku, mimo, iż pozostawał w jednym punkcie. Rozwarłem płonące zielenią ślepia. Wiedziałem już wszystko.

- It's Showtime! - zarzuciłem klasykiem i uśmiechnąłem się paskudnie. Zabawa dopiero się zaczynała...


poniedziałek, 13 stycznia 2020

Epizod VI - Wejście Smoków

Czas płynął nieubłaganie, rozwarłem z trudem, zaropiałe ślepia. Umierałem powoli, czując przesączający się przeze mnie czas, który uciekał wraz dygoczącym oddechem. -To koniec... - pomyślałem - Jakiż artysta ginie we mnie! - Wychrypiałem resztką sił. - Okoliczne psy zaczęły ujadać - widać przeczuwały katastrofę jaka miała się przydarzyć. Nieoczekiwanie jednak, zdało się słyszeć pukanie.

- Jest tam kto? - Krzyk przerwał zapadnie się w otchłań Szeolu. - Proszę Pana!
- Może nie żyje? - odezwał się drugi, jakby znajomy głos. - Sam się prawie przekręciłem po tych jego kartoflach. Dwa dni rzygałem dalej niż widziałem...
- Głupi jesteś. Mnie nic nie było.
- Bo masz żołądek jak stary kompostownik. - Odciął się pierwszy. - Pewnie go nie ma.
- Jeeeeeeeestem! - Zaryczałem w konwulsjach i zdrową ręką zakryłem ryciny Sutry. Niechaj znajdą je dopiero po śmierci. Co sobie jeszcze chłopaki pomyślą. Trochę by było głupio, bo już wiedziałem, że są spoko.

- Chyba usłyszeli - pobiegli pospiesznie do okna, zaglądnąwszy do mieszkania ujrzeli mnie w feralnej pozycji, a ja ujrzałem ich i zamrugałem rozumnie. Potem wydarłem się - Pooooomooooocy!!!! - Chłopaki raźno ruszyli mi na odsiecz. Wyłamali zasuwę szarpiąc za klamkę, po czym podbiegli do mnie, posadzili na łóżku, otarli obrzygany podbródek i nie wiadomo kiedy, ogarnęli mnie, a co najlepsze ogarnęli też mieszkanie. Odgrzali na gazie przyniesiony wcześniej rosół, nastawili bark, podali jakiś dziwny lek w niebieskich kapsułkach, który momentalnie postawił mnie w stan gotowości.

- Dziękuje Panowie, nie wiem jak wam się odwdzięczę... - Powiedziałem drżącym ze wzruszenia głosem.

- Spoko, - Powiedział ten wyższy - Nie ma sprawy, przeczuwaliśmy, że po tych kartoflach mogło stać się coś złego, postanowiliśmy wpaść nie czekając na niedzielę. Rozumie Pan, inicjatywa własna - Uśmiechnął się i puścił oczko.

- Trzeba skończyć z tym "Panowaniem", nazywam się Falk, Sebastian Falk. Miło mi! Wyciągnąłem, tą nieobolałą rękę w geście przywitania i z uśmiechem podałem niższemu, który właśnie wycierał kurze przy moim stoliku nocnym.

- Miło mi, jestem John Hast! - Przywitał się ze mną posyłając przy tym uśmiech siejący iskrzące refleksy.
- A ja nazywam się Srogobój Koualsky. - Wyższy skłonił się uprzejmie.
- Nietypowo się nazywacie, to znaczy ja się domyślałem, że jesteście z daleka, a przynajmniej,działacie z woli... Najwyższych Władz. - Uśmiechnąłem się niepewnie.
- Ha! - Srogobój - aż zatarł ręce - Domyślny jesteś. Jesteśmy z Kentucky, z Pierwszej Kolonii Mormanów.

- Mormonów? - Zdziwiłem się nieco, kojarzyłem Mormonów z telewizji, nawet ciekawa opcja, ale moje ścieżki dedukcji zdawały się zawieść mnie na manowce. Najwyraźniej wszystko do tej pory było niesłychanie skomplikowanym zbiegiem okoliczności.

- Nie, nie. Mormanów. - Poprawił - Nasz lider opuścił przed trzydziestoma laty spaczone skupisko odstępców Słowa Bożego i poprowadził nas autostradą wiodącą do Nieba... - Przywrócił wielożeństwo oraz możliwość picia herbaty - uśmiechnął się promieniście -  no i najważniejsze wskazał nam, że Wielka Moc wiąże się z Wielką Odpowiedzialnością. Od tamtej pory, każdy kto chce zostać Zbawiony musi podążać ścieżką Miłosiernego Samarytanina. Każdy z nas przywdziewa maskę i razem, walczymy ze złem. Sprzątamy, gotujemy, opiekujemy się chorymi, digitalizujemy zasoby archiwalne i wtapiając się w tło, przenikamy do organizacji terrorystycznych, aby zniszczyć je od środka. - Jesteśmy... Mor-manami! - Zakończyli unisono wywód Srogoboja, opierając się barami na podobieństwo Aniołków Charliego.

- WOW, to doprawdy niesamowite. - Poczułem wtedy, że chcę dołączyć do Mormanów. - Chciałbym się do Was przyłączyć.

- To nie jest takie proste. Musisz przejść wpierw Trzy Ścieżki. Ścieżkę Odwagi, Ścieżkę Upokorzenia i Ścieżkę Miłosierdzia. Lecz najpierw musisz przyjąć świadomy chrzest i obrać sobie patrona wśród tych, którzy uratowali świt przed zagładą.

- Zgoda. - Odrzekłem podekscytowany. Spróbuję.

- Nie próbuj! Rób albo nie rób! Nie ma próbowania! - Powiedzieli moi goście, a jakże, unisono.

- Zatem do dzieła! - ochoczo zakrzyknąłem -  Tylko obawiam się, że moja wiedza o świętych walecznych może być niewystarczająca...

- Nie martw się Seba. - Pocieszył mnie John. -  Naszych świętych zna i podziwia cały świat. Z pewnością słyszałeś o Bruce'ie Bannerze, Piterze Parkerze, Luku Skywalkerze, Thorze Odinssonie, Yodzie czy mówiąc o kimś z naszego podwórka, Conananie Barbarzyńcy albo Koralgolu.

- Oczywiście, że znam ich wszystkich! - Wykrzyknąłem. - Lecz myślałem, że są wymyśleni!

- Ależ skąd! - Zaprzeczył Sroguś - Dawno, dawno temu, w odległej Galaktyce... W dniach Upadku Zakonu, Rada Mistrzów Jedi, postanowiła, że aby przeżyć, każdy Rycerz musi skrywać swą tożsamość i prawdziwe imię przybierając pseudonim, wdziewając maskę, rajtuzy lub ich ekwiwalent, oraz suspensorium, dla ochrony Dziedzictwa Zakonu. W czasie wrastania ich Chwały, pośród udręczonego Ludu, konieczne stało się głębsze ukrycie ich heroizmu, zarazem jednak nie pozwalając na zapomnienie o ich wielkich czynach, aby już na zawsze byli przykładem wielkości i wzorami do naśladowania. Najmędrsi z Najmędrszych przenieśli więc, dzięki memetyce i powolnym zmianom w Narracji Pamięci, pamięć o Bohaterach w miejsce pamięci o Archetypach. Nasi zacni antenaci wyniesieni zostali ponad wszelką ludzką marność i stali się Pierwszymi Mormanami ze Złotego Wieku! - Zamilkliśmy, ciszą czcząc doniosły moment.

- Wybrałem - Odrzekłem. - Na patrona obieram sobie Wielkiego Hansa Solo.

- Dobry Twój Wybór Jest Młody Padawanie. - Rzekł Srogobój. - Wyciągnął szklankę z herbatą, przepił do mnie i do swego przyjaciela, po czym rozpoczął chrzest. - W imię Mocy przydzielam Ci Sebastianie, Patrona i Opiekuna, Przewodnika i Przyjaciela, Którego Moc wzmocni Cię, gdy zabraknie Ci sił, który pocieszy Cię gdy stracisz ostatnią iskierkę nadziei, będzie dla Ciebie Wzorem, gdy zwątpisz w siebie. Od tej pory zwać się będziesz HANS DUO! Powstań Mroczny Rycerzu! Niech Moc będzie z Tobą!

Powstałem. Srogobój wylał mi na głowę całą herbatę i odrzekłem: - Niech Moc będzie z Wami!

Tak właśnie, w ten niepozorny sposób rozpoczęła się moja Podróż, która miała raz na zawsze zmienić Wszystko.



piątek, 10 stycznia 2020

Ekipa Jądruś

Chwacko przeszedłem do obmyślania planu szybkiego wzbogacenia się. Postanowiłem podejść do problemu nowocześnie i metodycznie. Odpaliłem jutuba na komórce i sięgnąłem po radę najwspanialszych przedstawicieli Netosfery. Sięgnąłem dalej niż zamierzałem, jednak algorytmy amerykańskich korporacji były nieubłagane. Prowadziły do celu niczym czołgi Armii czerwonej, niczym słonie Hannibala przekraczającego Alpy, po godzinach poszukiwań w końcu dotarłem do mojego Świętego Graala. Zgodnie z radą mojego kołcza zacząłem od wyznaczenia celów przybliżających mnie do wymarzonego celu. Niczym Sherlock zacząłem badać teren i stawiać najważniejsze w mym życiu pytania. Pytania specjalne, dogłębnie egzystencjalne, można powiedzieć, że przesiąknięte skumulowaną wiedzą i energią wszystkich największych przewodników duchowych na Ziemi, Jezusa, Buddy, Konfucjusza janajwiększego z nich wszystkich, oświeconego Kołcza Majka.
- Czego oczekuję? Mamony lecz nie, tego zwodniczego demona hedonizmu i władzy, a pieniędzy płynących ze sprawiedliwości społecznej. Dolarów, które mi się po prostu należą.
- Jak chcę dotrzeć do celu? Szybko niczym wiatr mknący na skrzydłach nadziei i sprawiedliwości społecznej.
- Jak wiele czasu ma mi to zabrać? Jak najmniej, albowiem czas to pieniądz. - Powtarzałem mantry.

Naładowany pozytywną energią i przekonaniem, że "jestem zwycięzcą!!!!" sięgnąłem w głąb siebie w poszukiwaniu Nirwany jednakże zagubiony (i głodny) odnalazłem jedynie pustkę. Byłem na to przygotowany. Kołczowie mnie przed tym ostrzegali. Z reguły zawali dawali remedium na ten stan dopiero po tym jak pieniądze wpływały na konto.Wtedy odsyłali oświecone materiały pozwalające podróżować Ścieżką Prawdy mijając mielizny sceptycyzmu i niepewności. Jednakże mądrzejszy o doświadczenia z Mbepe (niech go Mzimzu skarci!), oglądałem jedynie tych, którzy swoim oświeceniem dzielili się chętnie i za darmo. Najmądrzej brzmiał Wielki Mistrz Krzychu, secesjonista z ruchu Hare Kryszna.  Poza tymi wstawkami o mantrowaniu 1728 razy dziennie. Jestem ze wszech miar wyjątkowym człowiekiem, czułem, że to zbytek, zbyt wielka częstotliwość zniszczyła, by mój zapał, tak częste praktyki są potrzebny gorszym ode mnie jednostkom. Pominąwszy więc detale przeszedłem do medytacji, bo jednak trzeba coś tam wypróbować wedle wypróbowanych rytów. - Zanuciłem więc - Kryszna Kryszna Hare Hare Hare Rama Hare Rama. Rama Rama Hare Hare, chcę być bogaty Kryszna Kryszna Hare Hare Hare Rama Hare Rama. Rama Rama Hare Hare OM... Chcę mieć władać światem Kryszna Kryszna Hare Hare Hare Rama Hare Rama. Rama Rama Hare Hare OM... Chcę się uwolnić z pęt władzy i zależności... Kryszna Kryszna Hare Hare Hare Rama Hare Rama. Rama Rama Hare Hare OM... Chcę zerwać okowy w jakie zakuły mnie siły Potęg starszych ode mnie... OM Hare Hare Hare Kryszna Kryszna Hare Hare Hare Rama Hare Rama. Rama Rama Hare Hare OM... Chcę być zdobywcą! - podniosłem myślogłos, bo poczułem mistyczną, starożytną, uśpioną w lędźwiach siłę, która rozprzestrzeniając się zgodnie z rozkładem arterii żył i tętnic podnosiła energię potencjalną każdej mojej komórki. Niektórych nawet bardziej niż innych. Kumulowała się niebezpiecznie. Zacząłem dostrzegać światło - Om Hare Hare Hare Kryszna Kryszna Hare Hare Hare Rama Hare Rama. Rama Rama Hare Hare OM... Chcę być KONKWISTADOREM! CHCĘ BYĆ WSPÓŁCZESNYM DŻYNGIS-CHANEM! - Moc rozbłysła setką promieni, doznałem Katharsis, sięgnąłem Nirvany... Wprost tryskałem szczęściem, kiedy odkryłem swoje poprzednie wcielenie. Tryskałem długo, nieustająco. Wiedziałem już jak podbiję świat...

Oświecenie było wyjątkowo przyjemne. Moc kazała mi usiąść i wklepywać w przepastne czeluści Internetu kolejne frazy:

"Sperma - cena za litr", "Sperma skupy" "chcę być ojcem twoich dzieci - ogłoszenia", "Sperma - jak zostać dawcą?", "badania nasienia", "siew bombelków", "agrokultura dzieci - kapusta".

Szybki risercz dał nadspodziewanie ciekawe wyniki. Oprócz mało przydatnych informacji z Centrali warzywniczo-nasiennej która nasienie chciała sprzedawać mi, odkryłem, że to wyjątkowo intratne zajęcie. Zbijać na nim można było prawdziwe kokosy. Dosłownie i metaforycznie zarazem. Co więcej ma boska genetyka, wzorem mojego duchowego poprzednika chciała rozkwitać, przejawiać się w feerii fenotypów. Chciałem, aby każda para na Ziemi mogła się cieszyć upragnionym potomkiem, równie pięknym i inteligentnym jak jego biologiczny projektant.

Postanowiłem więc trochę poćwiczyć. Rozpocząłem preludium programu prepopulacji , roboczego nazwanego przeze mnie "Dawca życia 2.0". Wiadomo, że najlepszy produkt jest pochodną włożonego wysiłku, pracy zespołowej, handmade'u, surowców i marketingu. Taki bimber na ten przykład. Przed wyklarowaniem kryształowego piękna, ambrozji smaku i aromatu, potrzebuje predestylacji. Wyciągnięcia mętnych, zbytecznych, szkodliwych wręcz, fuzli. Nie zamierzałem handlować byle czym. Nie zamierzałem uprawiać byle jakich bombelków. Zamierzałem być Ojcem NadBombelków, UberKinderMenschów dwudziestoczterokaratowch, nowej rasy Panów świata!

Dlatego zacząłem od ściągania genetycznych fuzli i niedoskonałości. Przyjąłem pozycję jaką znalazłem w supertajnych indyjskich Sutrach Miłości i rozpocząłem joginistyczne wygibasy. Afirmacje odniosły nadspodziewanie przyzwoite skutki. Do mojej pieczary wtargnęła, kusząco zmysłowa Jennifer Lawrence, ubrana adekwatnie do sytuacji. Opadła powoli na kolana, uśmiechając się z gracją zmysłowej Mystique. Zbliżała się powoli, powoli przyjmując pozycje dopasowane do naszego zmysłowego Twistera rozkoszy. Możliwości i gibkości mogły by jej pozazdrościć enerdowskie gimnastyczki, a nawet ta dziewczyna z Ringu, która popierniczała na czworaka cyckami do nieba. Zbliżała się powoli i nieubłaganie. Czułem ogarniające mnie ciepło jakie od niej biło... Nagły rozbłysk światła zakończył mój gwałtowny romans. Nie było już Twistera, nie było sutr miłości, nie było jogińskich pozycji, nie było też Jennifer ani nawet Lawrence.

Była gorączka, zwichnięty bark, rozbita głowa i halucynacje z niedożywienia. No i byłbym zapomniał, były jeszcze te kurewskie ziemniaki...



Plan B - Kokosy

Mijały dni. Słońce budziło świat do życia. Budziło pieski, budziło kotki, budziło kury, budziło koguta... A ten kurewski kogut budził mnie. Odwieczny łańcuch życia Matki Gai był nieubłagany. Świadomość tego stanu rzeczy obudziła we mnie pierwotne instynkty szacunku i miłości wobec naszych braci mniejszych. Kurewskie kartofle były dalej niemiłym wspomnieniem, ale jeść coś trzeba. Podziękowałem w myślach matce Gai za dar skrzydełek kurzych głęboko smażonych. Na tą myśl ucieszyć miałem się ja, ucieszyć się miał piesek, ucieszyć miał się kotek, nawet Słonku ulżyło. Tylko ten kurewski kogut nie chciał się ucieszyć. Trudno.
Rozbudzony napływającymi do wnętrza sokami poczułem ożywczy dreszcz emocji. A może był to głód? Zignorowałem to uczucie i postanowiłem sprawdzić stan bankowego konta. Prąd i Internet miałem opłacone do końca miesiąca, jednak mijała trzecia doba mojego niedobrowolnego postu oczyszczającego. Przez pierwszy dzień oczyszczały mnie te kurewskie kartofle. Szło im świetnie. Można powiedzieć, że oczyściły me wnętrze niczym poezja Charlsa Baudelaire'a umysł wrażliwej licealistki. Oczyściły mnie te kurewskie warzywa dogłębnie, wszechstronnie, nawet. A przy okazji rozgrzały niesamowicie. Aż postanowiłem opatentować tą dietę razem z kuracją solaninową jaką przypadkiem odkryłem. Druga doba po poście Świętego Pyrzego, jak nazwałem tą nowatorską metodę utraty wody, wagi i treści żołądka minęła jak z bicza, czy też raczej jak z bidetu, strzelił. Trzecia doba to była jednak doba Prawdy. Prawdy głębokiej jak patologia polskiego systemu opieki zdrowotnej. Ziemniory się kończyły, a na polowanie na Czerwonego Kurwa, to jest ekhm... Kura trzeba było poczekać do zmroku, żeby się somsiedzi nie złorientowali, hłe, hłe. Wylazło przedwieczne charakteropatyczne szydło z prawdziwie słowiańskiego wora.

Przymuszony słabościami, które mi zostawili w spadku antenaci. Zajrzałem na konto i stwierdziłem, że burżuj Mbepe zrobił mnie w chuja. Poczucie oszukania było wprost proporcjonalne do wielkości przyrodzenia, w które zrobił mnie ten murzyński szarlatan, finansowy Simon Mol, trąbą słonia jeb... Urwałem potoczysty wytrysk inwektyw i doznałem olśnienia. Żołądek może i miałem pusty, jednak głowę nie...

Dumnie uniosłem czoło, a myślogłos wyrażał to co językiem nie mogłoby zostać nigdy oddane... Płynące wartkim hurtem obrazy ujarzmiły rozedrgane i napęczniałe solaniną komórki i wypełniły je pewnością. - Już wiem co zrobię! Zaaaaamienięęęę Sięęęę na le-pszy mo-del! Zawyłem unisono. Miałem cel. Miałem plan...


Oczywiste było, że głupotą jest liczyć na innych. Umiałem liczyć, byłem selfmademanem i geniuszem finansów, więc liczyłem na siebie. Na tych od Królestwa liczyć nie można było. Minęło cztery dni, a pies z kulawą nogą nie zajrzał. Dostali co chcieli i spłynęli. -  Ehhh, - westchnąłem - trzeba zacząć zarabiać kokosy, ażeby nie być na ławce nikogo i nigdy, Może i mam możliwości przejęcia władzy nad światem, ale nie mam finansowych możliwości, żeby tą władzę utrzymać. Postanowiłem, że zamiast dobrze znanych mi malin, czas zacząć zbierać kokosy...


niedziela, 5 stycznia 2020

SS, BDSM i Apokalipsa Apokalipsa

Otulony przyjemną czernią zauważyłem powolną zmianę otoczenia. Pośrodku aksamitnego mroku rosła kula światła. Mimo, że szybko urosła do rozmiarów piłki do kosza mrok dalej oblepiał każdy kąt. Przez niesamowite źródło światła mrok wydawał się jeszcze bardziej dojmujący. Mimo iż na kulę prawie nie dało się patrzeć, to świeciła jakby do wewnątrz. Zapulsowała i dał się usłyszeć mocny Głos...

- Szalom! - Przywitał się energicznie Głos, po czym zapadła cisza pełna oczekiwania na odzew.

- Szalom! - Odrzekłem nieco speszony. - Kim jesteś i co Cię do mnie sprowadza?

- Jesteśmy duchem Społecznego Semityzmu! Mamy gescheft! Dobry gescheft dla Ciebie! Dużo dobra, dużo dolarów, Aj Waj! Będziesz Pan zadowolony! Bardzo zadowolony, Aj Waj!

- Bardzo mi miło Duchu Społecznego Semityzmu, ale możesz jaśniej? O jaki interes konkretnie Wam chodzi? Dlaczego przychodzicie z nim do mnie, no i dlaczego mówicie o sobie w liczbie mnogiej, u licha?

- Aj Waj - zaczął - konkretny Pan jesteś, nie ma co. Mówimy razem i myślimy Razem. Jesteśmy Jednogłosem, aczkolwiek jest nas Legion! Wybraliśmy Cię, ponieważ obserwujemy Cię od dawna. Jesteś ostatnim przedstawicielem zapomnianego, Trzynastego Plemienia Izraela! Aj Waj w Tobie jest silne, Aj Waj! - Ciągnął hipnotycznym, podnieconym tonem Duch - Ty poprowadzisz nasze Legiony, walkę wygrasz! Zaprowadzisz Sprawiedliwość Społeczną, odzyskasz mienie zabrane i staniesz się Ojcem Protektorem Wszystkich, którzy się do Nas przyłączą! Najpierw jednak na znak przymierza pójdziesz na Białą Górę z dwoma stellami ze szlachetnego bazaltu spod Izbicy, tam rozbijesz obóz i przez 40 dni i nocy będziesz czekał na znak, nie zejdziesz ani na moment a za pokarm służyć ci będzie rosa i świerszcze!

- Powiedzmy, że się zgadzam... - Myśl o pełnieniu przewodniej roli Narodu była ekscytująca. - Jednakże co ja z tego będę miał? W końcu to niebezpieczne!

- Dajemy Ci Szybkie pieniądze, Łatwe auta i Władzę nad kobietami!

- Widzę, że to Propozycja-Nie-Do-Odrzucenia, - rzekłem i otarłem rękawem cieknącą ślinę, bo ostatnia propozycja wyjątkowo mi się spodobała - ale jak ja tego dokonam? W tej chwili jestem tylko pionkiem zależnym od woli Możnych Tego Świata. W dodatku związany jestem więzami wdzięczności i posłuszeństwa. Byli już u mnie nawet Agenci...

- Agenci? - Zdziwił się Głos - Nikogo nie wysyłałiśmy.

- Noooo, przyszli niedługo po tym jak wygrałem milion dolarów, dwa Iphone'y, wycieczkę i zapas tej harcerskiej rozpałki. - To oni nie od Was są? Gadali coś o jakimś Królestwie w Izraelu...

- Poczekaj, musimy sprawdzić coś w bazie danych. Do Usłyszenia. Skontaktujemy się z Tobą.  - Coś pyknęło i znikli równie szybko jak się pojawili.

W tym samym momencie czerń wypełniająca pomieszczenie ściągnęła się w czarny ostrosłup przepasana grubym złotym łańcuchem z końca, którego dyndał oldskulowy klucz. Zaś pomieszczenie dla kontrastu stało się przeraźliwie białe i puste. Nim piramida skończył ściągać całun pokojowej czerni i  się w swej nowej formie utrwalać, tak jak poprzednio dał słyszeć się głos.

- Guten Tag! - Rozległ się złowieszczy, rytmiczny ryk. - Jesteśmy Binarnym Duchem Spisku Masońskiego i mamy dla Ciebie coś bardzo fajnego! - Zarapował Pierwszy głos, a Drugi podkładał tłusty bit, żeby nawijka lepiej wchodziła. Nie powiem, porwał mnie ten mechaniczny rytm i skłonił do podjęcia rozmowy.

-Powiem Heil, oficjalne powitanie to jest niczym mail! - Zarapowałem, jak mnie uczono, na modłę częstochowską - Miło, że wpadacie i do mnie gadacie! Czego konkretnie chcecie i co mi oferujecie? - Przeszedłem płynnie na staropolski rap szkoły szyku przestawnego.

- Damy Ci Władzę nad Światem, Wiedzę z Przyszłości i bardzo wiele Prawdziwej Miłości!

Spodobała mi się ta oferta. Nawet Żydów przelicytowali. Dobrzy są.

- Co więc mam robić mości Panowie, chcę szybko wiedzieć - szybko zarobię!

- Musisz w trakcie pełni złapać Trzy Albinotyczne Nietoperze, obedrzeć z nich futro, niczym z kury pierze! Rozpalić ogień Kielnią Szczerozłotą, uryną polewać popioły i błoto, zagnieść szybko ciasto z  korpuskułusa tego i ulepić ciałko Humunculusa w wiedzę bogatego! Włóż Golema do pieca, pokrop krwią serdeczną, wtedy będzie heca! Pięć zdrowasiek odmów, wstecz słowa składając, a na końcu żarem zasyp, przy tym tak wołając:

- Elemeledudki Długi a nie Krótki, Wstaje kiedy każę, zrobi co rozkażę! Dużo luzu, będzie ciasno, gdy wyrośnie Moje Ciasto! HU-HA! HU-HA! Będzie dzi-ka Roz-Pier-Du-Cha!

Potem należy zostawić ciasto w żarze na dwadzieścia godzin, lub do wyrośnięcia. Dla skrócenia czasu oczekiwania można do ciasta użyć sody oczyszczonej, ale osobiście nie polecamy. Przy pierwszym kontakcie z wodą, zwłaszcza święconą, może Humusiowi uderzyć do głowy sodówa. - Dodali pospiesznie, nie tracąc przy tym rytmu, lecz rymami już nie szafowali.

- Wszystko jasne, dziękuję potężnie i obiecuję niczego z instrukcyi nie zrobić pobieżnie!

- Zatem wszystko Alles Klar? Zrób to wszystko jak najprędzej, wnet przegnamy wtedy nędzę! Co masz robić? Powie Golem. I nie wahaj się ni chwili, żebyś potem nie zakwilił! Na nas pora, my znikamy, samego Cię nie ostawiamy, będziesz Wielki niczym Oz! - I w tej chwili znikł Dwugłos. W miejscu po piramidzie ze złotym kajdanem pojawiła się dziwna zielona mgła, niebezpiecznie przypominająca bawarskie spodenki na szelkach zwane Lederhosen. Dało się też słyszeć coś jakby słabnące echo jodłowania...

Niestety nie miałem okazji tego wieczoru odpocząć ani się zastanowić nad znaczeniem tych wszystkich wizyt, ani jak zrealizuję wszystkie te dziwne instrukcje. Z niesamowitą prędkością z góry pomieszczenia zaczął  padać gęsty deszcz ciemnozielonego kisielu. Okap wnet zzieleniał, zgęstniał i sople, z których odrywały się padające niczym deszcz krople przeciągnęły się aż do dna pomieszczenia i zlały w butelkowo zieloną, kwadratową lampkę nocną. Z miejsca standardowo zajmowanego przez żarówkę, wychodził długaśny kilkumetrowy ogon zakończony Jaszczuroludziem koloru, jakżeby inaczej, butelkowozielonego. Przycupnął na skraju pokaźnej, kubistycznej lampy i nim zdążyłem się otrząsnąć, zagaił:

- Widzę, że już nie śpisz Przyjacielu. To doskonale. Jestem Duchem Kosmicznego Szwadronu Zielonej Latarni. Wiem kim jesteś, Twoja Szlachetność i Umiejętności zwróciły na Ciebie moją uwagę. Do Ziemi zmierza Bionekrotyczny Byt zwany Apokalipsem - Pożeraczem Światów. Tylko Ty możesz go powstrzymać!

- Ale jak? - Zapytałem łamiącym się głosem. Kojarzyłem nazwę i wiedziałem, że nie wróży nic dobrego.

- Spokojnie młody Padawanie! Moc w Tobie jest silna... Jako głównodowodzący obroną Wszechświata zostawię Ci broń o niespotykanej sile rażenia, jedyne rzeczy, które mogą powstrzymać Apokalipsa! Oto trzy dary dla Ciebie - sięgnął za siebie i coś wyciągnął ze swojej Lampy. Oto Orioński Kołczan Prawiności! - rzekł wręczając mi gustowną saszetę ozdobioną iskrzącymi się kamieniami w kolorze, jakżeby inaczej, butelkowej zieleni. - Doceń go, sięgaj do niego tylko w najwyższej potrzebie, a wtedy wyciągniesz z niego to czego akurat najbardziej potrzebujesz! - Następnie znowu sięgnął za siebie, pogrzebał przy styku ogona z lampą i mym oczom ukazał się najwspanialszy widok świata.

- Drugim darem dla Ciebie jest Jadeitowy Dres! -Wyciągnął, a jakże, butelkowozielone, zbrojone po bokach trzema szmaragdowymi strunami spodnie, i przepiękną pakerską bluzę z kapturem tak wielkim, że śmiało mógł robić za pelerynę. Dres będzie wzmacniał każdy Twój atak kierowany przeciw Apokalipsowi, da +10 do szybkości i +100 do wpierdolu! Korzystaj zeń mądrze. - Rzekł zdecydowanym tonem i zgrabnym ruchem złożył magiczne szaty w idealną kostkę.

- Dzięki Ci Panie! - Wykrzyknąłem, potem głos zamarł mi w krtani. - Złożyłem ręce, padłem na kolana i dziękczynnym wyrazem mordy dawałem upust swej wdzięczności, bo wzruszony głos odmawiał posłuszeństwa.

- Ostatnim i najważniejszym Darem jest Szmaragdowe Suspensorium! - zagrzmiał, nie zwracając uwagi na moje podzięki. - To dar wyjątkowy, albowiem powstrzymuje nienasycony apetyt Apokalipsa i niweluje jego mroczne i nieuczciwe ataki!

Głos mi się łamał, oczy szkliły. Tę walkę wygram na pewno. Zostanę superbohaterem. Supermanem naszych czasów. Czułem się zaszczycony.

- Jednakże musisz dowieść, że jesteś godny przyjęcia do naszego grona. Najpierw przejdziesz szkolenie, potem Trzy Próby, dzięki którym dowiedziesz, żeś na Dary zasłużył. - Po tej krótkiej przemowie uniósł rękę a trzy Dary, poderwane nieznaną siłą uniosły się i poszybowały w kierunku przeciwległych ścian. Każdy z darów znikł w jednej. Osłupiałem.

- Odesłałem na Ziemię każdy z trzech Darów. Twoimi Próbami będzie odnalezienie wszystkich, Albowiem jesteś
Jedynym by wszystkimi rządzić, 
Jedynym, by wszystkie odnaleźć, 
Jedynym, by wszystkie zgromadzić i w Szmaragdzie związać, 
W Krainach Ziemi gdzie zaległy Cienie!

- Lecz najpierw przejdziesz szkolenie u mojego najlepszego Wojownika. Dipsy! Już czas! - Powietrze zamigotało, zgęstniało i moim oczom ukazał się zielony Teletubiś. Wysoki, postawny, swoje stalowoszare, kwadratowe suspensorium zawiesił zaskakująco wysoko.

Duch Kosmicznego Szwadronu Zielonej Latarni rzekł.
- Trening zaczynamy od razu. Bez niego zapewne nie podołasz Próbom i Ziemia zostanie skazana na pożarcie przez Apokalipsa. Dipsy przygotuj się do walki!
Dipsy natychmiast się rozbroił, zdarł prędko swoje suspensorium - zapeewne abym miał jakiekolwiek szanse - po czym rzucił się na mnie z dzikim okrzykiem, a ja usłyszałem tylko mrożące krew w żyłach: "TULIMY!".

Nie pomnę co widziałem w miejscu po suspensorium. Pamiętam jedynie, że wrzasnąłem nieludzkim głosem. Z tym wrzaskiem na ustach obudziłem się i zwymiotowałem. Te kurewskie kartofle jednak były surowe.

Next Dej. Powrót do Bullerbyn.

Świt wstał już dawno. Sen nie przychodził odganiany regularnym dostawami stymulantów. W pewnym momencie morfeuszowy odpoczynek zdawał się nie istnieć wcale. Hektolitry kawy rozbujały serducho do przyzwoitego kłusu. Pierwsze kilkanaście godzin na nowej drodze życia strzeliło jak z bicza strzelił. Adrenalina i kortyzol krążyły żywo w żyłach szykując mnie do przybycia spodziewanych gości. Po szybkim prysznicu ubrałem się w swój świetnie skrojony garnitur, założyłem jadowicie zielone lakierki, apaszkę czerwoną niczym flaga Chin, głowę owinąłem turbanem z ręcznika i czekałem.

Czas dłużył się niemiłosiernie, znudzony jak mops odpaliłem telewizor i ustawiłem na swój ulubiony kanał. Właśnie leciał Dziennik Telewizyjny. Głos spikera wyrwał mnie z przyjemnego odrętwienia.
"... szalejące od tygodnia po Hawanie bojówki terrorystycznej organizacji "Pięści Kobry" przejęły już wszystkie budynki rządowe. Ludzie wylegli na ulice i po błyskawicznej akcji zablokowali całe miasto. Trwa impas, wojsko odmawia wyjścia na ulice, demonstracje rozlewają się na cały kraj. Raul Castro przebywa na hospitalizacji po ciężkim ataku serca, stan Fidela jest nieznany. Ekonomia kraju upada a niezadowolenie ludzi rośnie. Rząd Stanów Zjednoczonych decyduje się wysłać kontyngent niezależnych ekspertów mających pomóc w mediacjach i przezwyciężeniu kryzysu. Kubania amerykańska przygotowała dla pobratymców ogromny kontyngent humanitarny. Słana z całej Ameryki pomoc ma dotrzeć do stolicy Kuby dzięki pomocy logistycznej Armii Stanów Zjednoczonych. Dowodzący pokojową misją generał Bartoldo C. P. N. Cortezuma Junior, będzie dowodził najcięższym, supernowoczesnym lotniskowcem floty atlantycznej: USS "Democracy"."

- O KURWA. To już się dzieje... - pomyślałem. Przejęła mnie zgroza. Z apatii wybudziły mnie kolejne doniesienia.

"Dzisiaj w godzinach wczesnoporannych miał miejsce niesamowity incydent. Wygłodzona ludność Caracas po wielomiesięcznych strajkach i starciach z policją ustaliła, że nie tylko przerywa bezsensowną wojnę z siłami rządowymi, ale też siłą argumentu i demokracji przestaje po prostu wykonywać polecenia kogokolwiek kto waży więcej niż 45 kilo. Do bojkotujących dołączyła większość sił rządowych i tym pacyfistycznym gestem zakończyły się rządy socjalistów. To chyba pierwszy przypadek w historii, gdy wojnę zakończono w jednej chwili, nie wystawiając żadnych żądań, po prostu dochodząc do konsensusu. Za kilkanaście godzin dotrą do Wenezueli pierwsze samoloty z pomocą humanitarną. Swoje wsparcie wyraził Donald Trump. Strajkujących określił "Gwardią Sprawiedliwości" i "rzecznikami na rzecz wolności". Porównał też duchową moc obywateli Caracas do siły ducha i metod Ghandiego. Prezydent zadeklarował, że przypłynie osobiście na pokładzie USS "Independence" i przywiezie to co się obywatelom Wenezueli po prostu należy."

Koszmar się ziszczał na moich oczach. I nie był to koniec złych wieści.

"Wielkie Manewry sił Korei Północnej zakończyły się fiaskiem. Pocisk rakietowy wkroczył w chińską przestrzeń powietrzną i strącił samolot eskortujący lot najważniejszych dygnitarzy Państwa Środka. W odpowiedzi na atak, czternaście najbliżej położonych jednostek Armii Ludowej Chin przypuściło frontalny atak na siły Pjongjangu. Po trwającej dziewiętnaście minut walce, nie zostało prawie nic z sił połnocnokoreańskich. Kilku najwyższych rangą generałów złożyło broń i oddało się w ręce Chińskich Sił Pokojowych. W tej chwili czternastomilionowa Chińska Armia Ludowa stała się siłami okupacyjnymi pozwalającymi na przetrwanie tych trudnych chwil. Ludność cywilna Korei nie zdążyła ucierpieć, Pekin wysyła więc pomoc humanitarną w geście dobrej woli. ONZ zwołało posiedzenie Rady Najwyższej by omówić nieoczekiwaną sytuację. Nie wiadomo nic o losie rodziny Kimów."

Szaleństwo. Istne szaleństwo. Ja wiedziałem, że tak będzie! - Wydarł mi się w głowie myślogłos.
Musiałem coś zrobić. Tylko co? - Wezmę kartofli naobieram na obiad - zdecydowałem. To była najrozsądniejsza rzecz jaką mogłem zrobić. Byłem pionem w szachach potęg. - "Czas jest największym wojownikiem" - przypomniałem sobie cytat z Tołstoja i zacząłem strugać kartofle. Wywijając dwudziestą może ostróżynę doznałem orgazmicznego olśnienia. - Skoro to JA jestem taki ważny to znaczy, że z pewnością przeżyję. A to znaczy zaś, że będą grać na moich zasadach, aby tylko sądzili, że grają na swoich. - myśl ta napełniła mnie jasnością. - Trumpowi powiem, żeby do Caracas wysłał wódkę. Spity naród będzie łatwiejszy do deprawacji kapitalistycznej. Poza tym alkohol jest pieruńsko kaloryczny. Dwie setki wódy to ekwiwalent z pół kilo margaryny. Jednym ruchem opanujemy cały kraj, zyskamy wdzięczność i miłe skojarzenia oraz wyhodujemy przychylność autochtonów i wydęte od kalorii brzuszki! - Genialne! - Stwierdziłem z lubością. - I przeszedłem do dalszego knucia.

Wysiliłem wszystkie moje niewyspane neurony i skupiłem się na Kubie. W tej chwili najważniejsze to ratować ekonomię kraju. Hitem eksportowym były od zawsze cygara, cukier i rum. Tyko kto miałby to kupić? Błysk geniuszu znów zajaśniał niczym neon Biedronki w mroku postelizjańskiej apokalipsy socjalizmu. - Cukier wyślemy do Caracas. Przecież jeden kontyngent to będzie kalorii na rok dla całego kraju! A jak zapiją rumem to będą pulchniutcy jak bobaski! - Szło mi świetnie.

 - Korea to będzie pikuś. - Xi powiem, żeby dla własnej wygody wpuścił Błękitne Hełmy, niech ogarniają burdel za niego. Doradzę likwidację Kimów. To w końcu monarchia, jak nie będzie monarchy to łatwiej pójdzie instalacja swoich ludzi przed zjednoczeniem obu Korei. Bo, że do tego dojdzie nie miałem wątpliwości. Chiny będą tego chciały, bo nie będą wkładać kasy w Górną Woltę z rakietami dla przyjemności. Jakbym był Xi to bym wyciągnął z południowców kasę na uludzkowienie tego pobojowiska, poinstalował swoich w siłach postreżimowych, zapewnił im ciepłe, dożywotnie posadki po fuzji obu Korei i zapewnił sobie stały zestaw inwestycji i surowców, oczywiście na preferencyjnych warunkach... Na pewno tak będzie. Trzeba więc doprowadzić do starcia Tytanów. Niech pałkę żandarma zaczną dzierżyć Chiny!

Strumień genialnych wywodów przerwało bulgotanie i syczenie kipiących ziemniaków. Zmniejszyłem płomień, sprawdziłem twardość po czym zgrabnie odcedziłem kartofelki do zlewu. Pęcherz mi podziękował. Kurewskie warzywa dalej były dziwnie twarde, byłem zły. Byłem głodny. Gaz jednak wyłączyłem. Opracowywanie genialnych planów ratowania świata było strasznie wykańczające, nawet wtedy gdy przychodziły tak łatwo jak mi.

Rozległo się pukanie do drzwi. - Co jest kurwa?! Namyślili się wreszcie? - Wyjrzałem przez judasza. Stali tam dwaj młodzi byczkowie w garniakach. - Agenci - pomyślałem, uchyliłem drzwi i zapytałem:

- Panowie w jakiej sprawie?

- Chcielibyśmy chwilę porozmawiać o współczesnym świecie. - Grzecznie odpowiedział krępy brunet w okularach. - Nie zastanawiał się Pan nad kwestiami efektó zmian jakie zachodzą?

- Sprawa dotyczy w sumie najważniejszego wyboru w pańskim życiu - pospiesznie dodał nieco wyższy blondyn.

- Ostatnio o niczym innym nie myślę - mruknąłem - Zapraszam. - Uchyliłem szerzej drzwi i zniknąłem w głębi mieszkania, domyślnie dając znać, aby poszli za mną. Zrobiłem herbaty, poczęstowałem gości kartoflami z omastą i jajem w koszulce. Po szybkim posiłku zjedzonym w milczeniu przystąpili do sprawnego retorycznego ataku:

- Czy nie uważa Pan, że ze światem nie dzieje się dobrze? Głód, wojny, katastrofy ekologiczne na nieznaną do tej pory skalę. Człowiek człowiekowi Wilkiem...

- Zasadniczo ma pan rację, ale do czego Pan zmierza?

- Powiem wprost - wtrącił drugi - mamy misję: zbieramy grupę Wybrańców! - Rzekł szybko, iskry zapaliły mu się w oczach. - Czterdzieści cztery tysiące Godnych Poznania Najwyższych Tajemnic! - Chcemy, aby na Ziemi zaszły zmiany, żeby nastało Królestwo!

- Królestwo?! - Zapytałem - Nieco mnie to zdziwiło. Po chwili jednak zajarzyłem. Najwidoczniej utrzymywanie fasadowej demokracji przestało być opłacalne. Któryś z Potężnych stwierdził, że najwyższy czas na zmiany. Pewnie Donek. Nie chce liczyć na cyrk z reelekcją. Eh.

- Królestwo Najwyższego! - tym razem to pierwszy się zapalił - Albowiem powiedziane zostało:
"Wam dano poznać tajemnice Królestwa, im zaś nie dano!"
Atmosfera nieco zdziwniała i zgęstniała. Nie rozumiałem dlaczego krzyczy. Mimo mojego niezrozumienia płomieniście wykrzykiwał dalej:

- Nadejdzie Dzień, w którym zstąpi On! Dokonają się dni Tego Świata i przyjdzie Królestwo, które nie jest z Tego Świata! - Zapiał wysokim falsetem Blondyn i pięścią uderzał się w pierś, oczy wznosząc ku górze.

Nieco osamotniony kolega, teraz wyraźnie się ożywił i rzekł: - Nastanie Nowy Wspaniały Świat! Nie będzie wojen ani głodu, nie będzie bogactwa ani biedy, nastanie Miłość i Braterstwo. Nie będzie małżeństw, niedoli i cierpienia!

W tym momencie nadstawiłem uszu. - Nie będzie małżeństw? To znaczy co będzie? Będziem się tam ciurlali wszyscy pospołu? To brzmi podobnie do tych co radykalniejszych komunistycznych manifestów o wspólności żon i temu podobnych... Żeby Donek w takie rzeczy lazł? W komunę? To do niego niepodobne... Chociaż pewnie stary cap sądzi, że przy oficjalnym dekrecie, będzie mu ciurlać na boku łatwiej. Ajajaj. Co to się porobiło. Może to Chińczycy skoro propagują komunizm? Albo Ci Szwedzcy Postępowcy. Jakby nie ta wzmianka o seksie grupowym, to opis by brzmiał jak turystyczny prospekt rodem z jakiejś małej sielskiej wioski gdzieś na południu wysoce cywilizowanej Szwecji. Postanowiłem uciąć domysły i popytać o szczegóły.

Bardzo mi się podoba ta wizja, - powiedziałem ostrożnie a na gębach nieznajomych wykwitły uśmiechy - ale mam kilka pytań. Po pierwsze to kiedy zaczynamy wprowadzanie tego królestwa?

- Natychmiast! - odpowiedzieli chórem.

- Doskonale! - Odpowiedziałem ucieszony. Pełny brzuszek, wyklarowana sytuacja i miłe towarzystwo dawały odczuć się na tyle, że poziom kortyzolu i adrenaliny opadł do wartości krytycznych. Stymulanty też przestawały działać i robiłem się senny. Pytałem więc dalej, walcząc sam ze sobą:

- Mamy jakieś terminy? Do kiedy mamy wprowadzić Królestwo? - Chciałem się dowiedzieć jak długo mogę pozostać na planszy tej rozgrywki.

- "Królestwo przyjdzie niepostrzeżenie!"  Powiedziano także: "Nie znacie Dnia, ani Godziny!".- znowu odpowiedzieli unisono.

- Aha. A gdzie to geograficznie się odbędzie? Bo ja nie w temacie jestem?

- Jak to gdzie? - Zdziwił się krępy - Królestwo nastanie w państwie Izrael, w mieście Jerozolima i rozleje się na cały świat. - Stwierdził jakby to była najoczywistsza rzecz pod słońcem.

- Czyli to jednak nie Chińczycy. W sumie powinienem się spodziewać... Aj waj, aj waj - powiedział myślogłos i zakręcił imaginowanego pejsa.

- Ha! - Wykrzyknąłem - Wchodzę w to! - Wiedziałem, że skoro uczestniczą w tym Żydzi to nie może się nie udać. Nie z takim zapleczem... - Mam coś podpisać?

Obaj nieznajomi ucieszyli się na to dictum niesłychanie. Początkowo zaprzeczyli. Na tym tapie dokumenty nie były potrzebne. Zapewnili, że najpierw muszę się upewnić czy wytrwam i czy mi się spodoba. Obiecali zaopatrzyć mnie w materiały mające mi przybliżyć informacje o naszej misji, bo dzisiaj już wszystko rozdali. Obiecali wrócić jutro i po dwóch uściskach a'la Miś z Krupówek odeszli wyraźnie uradowani a ja siadłszy wygodnie w fotelu, odpływałem spokojnie w objęcia Morfeusza...

czwartek, 2 stycznia 2020

Dzień Pierwszy - Plan A

- Nowy Rok, Nowy Ja! - pomyślałem. A Myśl ta owładnęła moim mózgiem niczym smak tofu podniebieniem prawdziwego smakosza. Hedonistyczne pragnienie luksusu i władzy pchało mnie coraz silniej w zimne łapska rzeczywistości. Szarej, brunatnej rzeczywistości zdominowanej przez Dyskurs, który nie jest moim Dyskursem.
- Jestem tylko smutnym premilenialnym Millenialsem - pomyślałem smutno. - Najwyższa pora coś z tym zrobić!

Szybki Gugiel poprawił mi nastrój. Potrzeba docenienia mej niepowtarzalności została prawie zaspokojona. Nie sądziłem, że to takie proste. Odpowiedzią na pytanie "jak zarobić łatwy hajs", był nieprzerwany strumień bardzo atrakcyjnych ofert. Po niecałych dwudziestu minutach okazało się, że jestem milionowym czytelnikiem trzech portali, które zaoferowały mi po najnowszym Iphonie 6S! Dacie wiarę!? A kolejne kilka, samochód, mieszkanie, podróż do Tunezji i roczny zapas jakiegoś preparatu dla harcerzy i surwiwalowców, który ułatwiał rozpalanie konarów. W sumie to nie wiedziałem po kiego grzyba mi ten środek, ale po krótkim namyśle zdecydowałem się go opylić na Allegro. Ma się w końcu tę, żyłkę do interesów. A no i hajs się przyda na nowej drodze życia. Pewnie ten milion dolarów od księcia Mbepe z Mozambiku, by wystarczył, ale lepiej mieć więcej niż mniej. To mądre. Nie ma co liczyć, że za pomoc w przekazaniu jego maila do jego rodziny, skapnie coś więcej. W końcu to burżuj, oni nic a nic, nie rozumieją ze strasznej doli proletariuszy.

Sukces, tak niespodziewany, nieco mnie oszołomił. Karuzela wydarzeń jednak nie spowalniała. Ruszyła lawina wydarzeń mająca zmienić absolutnie wszystko.
Zaczęło się od maili. Bardzo pikantnych  i obiecujących (wielce obiecujących!)... Nagle zacząłem otrzymywać zaproszenia od wszystkich samotnych i napalonych dam z okolicy. Z dużym zainteresowaniem zacząłem śledzić pojawiające się oferty. Damy te, wszystkie w nieprzystojnych i nieprzyzwoitych pozach, oferowały mi absolutnie wszystko, i to z całym dobrodziejstwem inwentarza. Czasem nawet było ich dwie lub więcej i kusiły mnie bardzo wytrwale. Piorun zimnej logiki poraził moje rozpalone wnętrze, błysk zrozumienia sprowadził ożywczy powiew lodowatej jasności. - Ha - pomyślałem - To z pewnością jakieś puszczalskie wyzyskiwaczki, chcące mnie zrobić w bombelka! - Wtedy Wzgardziłem.
- Stać mnie na więcej. Jestem bogaty, atrakcyjny, i mam wpływowych przyjaciół pośród koronowanych głów! Nie dla psa kiełbasa! - Ostatnia myśl okazała się nieco kłopotliwa.

Zalew matrymonialnych propozycji nawet mnie nie zdziwił. Tak ogromny sukces musi przyciągać uwagę. Pierwszy raz słyszałem o tak szczęśliwym zbiegu okoliczności i to w tak krótkim czasie. Szaleństwo! Jednakże napływ ten musiał się wiązać z tym, że... Oni już wiedzą. Logika była nieubłagana. Jestem śledzony - ta myśl była jeszcze bardziej oszałamiająca od tych poprzednich - Ciekawe tylko przez kogo? - Wrogowie. To z pewnością wrogowie. - znów pomyślałem, bo to szło mi dzisiaj całkiem nieźle. Na myśli tej jednak nie poprzestałem. Ponieważ jestem także człowiekiem czynu, przeszedłem rychło do działań przygotowawczych.

Otworzyłem czarny kajecik, wyjąłem czarny długopis i na mojej czarnej liście zacząłem wykreślać kolejne odrzucane pozycje. Szło opornie. Lista nie była długa, liczyła tylko trzy pozycje, jednakże trzeba było się jej dobrze przyjrzeć. Czarny atrament na czarnym papierze lśnił tylko nieznacznie, pozostawiając za obsadką błyszczący ślad podobny do ślimaka. Wślepianie się w kartkę jak sroka w gnat zajęło mi chwilę, a czas zdawał się gęstnieć i spływać ciężkimi, dudniącymi kroplami, odliczając nieubłagane tik-tak, tik-tak.

 Wrogi blitzkrieg ewidentnie grał tu na moją niekorzyść. Skoro dowiedzieli się tak szybko to z pewnością muszą to być wpływowi ludzie. W pierwszym odruchy odrzuciłem więc pierwszą z pozycji na mojej liście - Narodowców. Ta brunatna plaga to czysty margines. - pomyślałem - I do małp podobni! - dodałem w duchu, i to z nielichą satysfakcją. Pozostali zatem... Kler i Liberały! - Krew w żyłach ścięła mi się na moment w gęsty syrop a serce zamarło w bezruchu. Oczami wyobraźni kreowałem już najczarniejsze scenariusze. Widziałem siebie jak czeznę w watykańskich kazamatach, torturowany przez Inkwizytorów z tego ichniego Hogwartu. Prawie czułem zapach różanego kadzidła i szelest ich powłóczystych szat, które z lubością rozpinali, aby mym oczom ukazywały się poświęcone obrazki i różańce. Nawet mój myślogłos łamał się, zanikał i łkał cichutko strwożony tymi wizjami. To była tortura strachu jakiej poddawano zawsze Giordanów Brunów i Galileuszy wszystkich epok i kontynentów. - Zbrodniarze! - myślogłos podniósł się ostatni raz i zamarł. Odpłynąłem w dające ukojenie omdlenie.

Ocknąłem się wyczerpany. Przerażenie jednak przeszło równie szybko jak dezorientacja. Kiedy świadomość wróciła, lęki przed inkwizycją przepędził rachunek sumienia. U spowiedzi świętej byłem trzy tygodnie temu, pana Boga obraziłem następującymi grzechami:
x^2-4x+3=x^2-x-3x+3=x(x-1)-3(x-1)=(x-1)(x-3) @$#$#%$^%$&*((&)(*^&%$#%@$#%^&****
^%$#@@%$#%$%*(())_+_)_((&^&%%$#$@#@@@#@$%#%^&^&^*(&(*&)*)(*_)()(+_)_)*&^
%%$$##@#@#$@#@@!!#@$@$#@@#$@$#@,
Więcej grzechów nie pamiętam, poprawę obiecuję, a Ciebi.... - Co też ja robię! - wykrzyknąłem a następnie zdałem sobie sprawę z absurdalności całej tej sytuacji.
Przecież ksiądz zawsze puka trzy razy! Zawsze. A skoro tak, to do skrzynki mailowej też pewnie, by zapukał. W konfesjonale nigdy mu nie otwierałem, a sam nie wychodził. Znaczy się to pewnie taki ich zwyczaj i jakieś tabu, którego niewolno złamać. A poza tym, no komu jak komu, ale księżom raczej nie wypada chodzić na włam. Ta opcja więc odpada.

Żelazna logika podpowiedziała, że jest jeszcze jeden wariant, może nie lepszy, ale z pewnością mniej tradycjonalistyczno-patriarchalny, ale za to nieuchronny. Krwawe mordy ociekające śliną i leseferystycznym jadem sączonym do uszu niewinnych dzieci. To z pewnością te żądne krwi liberalne paskudy. Skoro wiedziałem kim jest wróg, to miałem już plan...

Po bezsennej nocy wstałem wyczerpany ale przesiąknięty determinacją wiedziałem co zrobić. Dałem się złapać w konsumpcyjne sidła jakie na mnie zastawili kapitaliści, marnym pocieszeniem było, że zostałem tylko liderem biznesu, bo dziki seks odrzuciłem. Niesamowite zbiegi okoliczności teraz już łatwo było wyjaśnić. Złamali mnie hedonistyczną orgią konsumpcji i upozorowali to wszystko na kumulację szczęśliwych trafów. - Nie sprzedałem się tanio przynajmniej - pomyślałem, a błyskotliwa ta myśl jaśniała ku pokrzepieniu serc, w nieboskłonie mych trzewi...

Ubrałem się pospiesznie i bez cienia niepewności przystąpiłem do działania. Wiedziałem, że przyjdą. Staną przed drzwiami i nocą, kolbami w drzwi załomocą. I będę musiał im dać to czego chcą. A chcą zapewne moich niesamowitych talentów na swoich usługach, chcą zawładnąć ostatnimi enklawami prawdziwej wolności i demokracji. Załkałem cicho, łza się w oku zakręciła... Żal ścisnął serce, wiedziałem już, że na ich czarnej liście jest Kuba. I Korea i Wenezuela. Wrodzona szlachetność kazała mi stawić opór Krwiopijcom z Apple'a i Rainbow Tours, bronić bratnie narody, jednak uczciwość silniejsza była i wiedziałem, że muszę spłacić dług. Bo ja zawsze spłacam swe długi. I wyrównuję rachunki.

Wstał świt. A ja nadal czekałem...