niedziela, 1 marca 2020

Narodziny Imperium

Piździło niemiłosiernie. Za pancerną szybą działa się historia. Zewnętrze wyglądało jak przedsionek piekła. Huragan dopełniał tylko dzieła zniszczenia. Przez ostatnie sześć dni świat umierał.

Zaczęło się niepozornie. Gdzieś na końcu świata zaczął rozprzestrzeniać się wirus. Niby niegroźny, podobny do przeziębienia, jednak po cichu wykańczający organizm. Szybko znaleziono lek. Wyciągnięto z zakurzonej szafki jakieś dziadostwo na grypę i się okazało, że działa. Jednak liczba zarażonych rosła lawinowo, lek się skończył, wykupiony przez spekulantów w jeden dzień. Zaczęła się pandemia. Zarażeni ludzie łapali się każdej możliwości ratunku, płacąc krocie za nadzieję na wyzdrowienie. Po tygodniu nie było komu grzebać zmarłych. Zwłoki zalegały wszędzie. Całe osiedla pełne były zamieniających się w proch trupów, bloki pozamieniały się w groteskowe kolumbaria. Miasta opustoszały, zdziczałe i głodne zwierzęta wyżerały szczątki ludzi zmarłych na dworze. Ci, którzy przeżyli izolowali się na odludziach, albo oszalali gromadzili zapasy i nieprzebrane skarby. Świat działał. Automatyzacja zapewniała nieprzerwane dostawy prądu, wody i internetu. Byłoby normalnie, gdyby nie ta nienormalna cisza i wszechogarniająca pustka.

Szybko okazało się, że razem z ostatnimi chorymi wymarła choroba. Ci, którzy przeżyli mieli w sobie najwyraźniej wrodzoną odporność. Na forach sami siebie nazywali Chaotykami - tymi, którzy się odnaleźli w chaosie. Całe to wymieranie trwało raptem trzy tygodnie, trzy marcowe tygodnie prawie wyniszczyły ludzkość. A to był dopiero początek. Potem zbuntowała się Ziemia. Powodzie, gradobicia, tornada, wyglądało to tak jakby świat się uwziął na ludzkość i postanowił wykończyć resztę niedobitków. Trwaliśmy dzielnie w Dniach Ostatnich, przygotowując się na śmierć. Cała zgromadzona wiedza, była na nic. Coś się zmieniło. A raczej zmieniało, w ten irytujący, ewolucyjny i niespostrzegany zrazu sposób. Powietrze było jakby cięższe, kroki szybsze a zupa gęściejsza niż zwykle. Ludzie zaczęli chorować. Zapadali się w sobie, tracili zmysły i odchodzili w ciszy. Zostałem sam. Zostałem Imperatorem Planety. Ostatnim Synem Ziemi. Zmusiłem się do wysiłku. Rozwikłanie zagadki tych śmierci zajęło mi sześć dni. Sześć ostatnich dni Końca Świata.

Do odkrycia doszło przypadkiem, gdy nadspodziewanie ciężka woda w nadspodziewanie miękkim wiadrze rozlała się po podłodze wyziębionego przedsionka schronu. Kałuża zamiast się normalnie rozejść po kątach, skupiła się w kształt wiadra, zaś samo wiadro rozpłynęło się po posadzce. Przysiadłem z wrażenia a para z mojego oddechu dostawszy się do anomalii zaczęła zamieniać się w Żwir, który unosząc się do góry lądował zaraz za miejscem skupienia się wody w wiadro i z błyskiem anihilował. Za entym razem, gdy cały czas działo się to samo, postanowiłem sprawdzić czy wszędzie dzieje się tak samo. Były miejsca gdzie zawirowania istotnie miały miejsce, jednak były słabe i tylko doprowadzały do zaburzeń przestrzeni oraz małych rozbłysków gdy skrapiałem je wodą lub kałuż, gdy wpadał weń kurz.

Doszedłem do wniosku, że to coś ma związek z antymaterią. Anomalie jakby przebijały się przez osnowę rzeczywistości i odkształcały normalność, próbując ją na swoją modłę przenicować. Zastanawiając się nad przyczynami tego stanu rzeczy zacząłem się zastanawiać jak to wszystko działa, skąd się wzięło i jak temu zapobiec. Sięgając po Wiedzę Wszechświata trafiałem na fejkniusy i było to mi kompletnie na nic, jednak podsunęło pewien trop. Wydarzyła się Apokalipsa. Więc to wina Apokalipsa właśnie. Najwidoczniej znalazł sposób jak przemieszczać się szybciej niż przewidywałem. Dumając nad tym zrozumiałem, że cholernik korzytsał z zasady WARP znanej ze Star Treka. Uginał skurwiel rzeczywistość jak ciasto, aż w pewnym momencie nasz Wszechświat zetknął się z Antywszechświatem oddzielonym naturalnie nieprzeniknioną braną. Zgwałcił rzeczywistość a ta się mściła niszcząc Wszechświat.

- Kurwa mać! - zakląłem i echo poniosło się po pustych korytarzach. - Muszę coś wymyślić!

I wymyśliłem. Wrzucałem do anomalii wszystkie normalne rzeczy a te stawały się swoją antytezą, pod jakimś względem przynajmniej. Samemu nie właziłem. AntyJa to ostatnia rzecz jakiej świat potrzebuje. Jednak wrzucając magnesy z lodówki, złote łańcuszki i rzucając kostki lodu odkryłem, że nabierają właściwości przekłuwania brany i wyciągania z Antyświata rzeczy o przeciwnej do siebie naturze, ale przyciągniętych niechętnymi myślami. Najpierw więc wyciągnąłem za złoty łańcuch AntyCygana, który oddawał wszystko co znalazł, nawet portfel jakiegoś frajera, który znalazł w jego rurkach.
Alea iacta est! - Powiedziałem i rzuciłem kostkami lodu, a te przeleciawszy przez anomalię wyciągnęły za sobą fontannę, wokół której krążyły po orbitach pęki energii.
Ostanie były magnesy, wleciawszy zrobiły w środku nielichy rozpiernicz: wypchnęły wodne wiadro do Antywszechświata a przez dziurę wleciały AntyOgórki. Były identyczne jak ogórki tylko były Anty.

Kolejne dni spędziłem ze Studentem Antkiem, jak nazwałem AntyCygana, bo bystro się uczył i podobno był studentem. Jadł w zasadzie tylko Antyogórki, bo po zwykłym żarciu nikł w oczach. Ja żywiłem się praną.Szóstego dnia, po dostosowaniu naszych sposobów komunikacji dowiedziałem się od niego wszystkiego co chciałem. Przez apokaliptyczny bajzel uczyniony przez Apokalipsa, w ich wszechświecie doszło do rozruchów. Trzeba było ratować tamten świat a ten umierał. Z opowieści wynikało, że każda śmierć tutaj to było wskrzeszenie tam i ogólnie zasada odwrotności działała na pełnej petardzie. Antek poszedł zrobić Antykloca, pogryzając antyogórka z musztardą i po drodze wlazł w anomalię. Huknęło błysnęło i musztarda zawisła w powietrzu tworząc ring prowadzący do AntyZiemi. Wlazłem za nim. Wessało mnie i wypluło w sklepie Antyodzieżowym, gdzie odzież się zostawiało i do tego dopłacało sztabkami Antygliny. Wyszedłem na Antyulicę, wszedłem do AntyUrzędu, zapukałem do Antydrzwi a z Antypokoju, wyszedł gość, który się uprzejmie przedstawił jako Antysemita...

CDN.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz